środa, 11 grudnia 2013

Wielki Finał cz.2


-Kogo ma?- warknęłam do słuchawki telefonu.
Po drugiej stronie usłyszałam szemraninę.
-Marks…. Jak boga kocham, gadaj!- rozkazałam.
Przełożony policji westchnął ciężko.
-Twojego ojca, Clary, kilka innych koleżanek ze szkoły, twoją siostrę, Nata…- wymieniał funkcjonariusz niechętnie, a ja słuchałam w skupieniu. Na imię chłopaka zadrżałam.
Nie błagam, nie Nate.
-Czemu mi nie powiedzieliście o tym warunku?-
-Baliśmy się, że zaczęłabyś działać zbyt pochopnie- wyjaśnił, na co prychnęłam.
-No tak, duże lepszym rozwiązaniem jest poświęcenie kilka żyć ludzkich, tylko po to by złapać jednego psychopatę- stwierdziłam sarkastycznie.
-Kim..- zaczął policjant, lecz nie miałam zamiaru słuchać jego wyjaśnień.
-Kogo już zamordował?- tylko to mnie już interesowało. Kto już zapłacił życiem za to, że mnie zna, za to, że nie zdążyłam na czas?
Mężczyzna się zawahał.
-Nie sądzę aby to był do….-
-KOGO?!- wrzasnęłam.
Nie miałam siły bawić się w ten cholerny teatrzyk. Czy on naprawdę jest całkowicie wyprany z jakiegokolwiek szacunku do ludzkiego życia?
-Nijaka Gwen, oraz Mendy Marson- odpowiedział powoli.
-Jak je zamordował?-
-Zastrzelił je- padła odpowiedź. Wypuściłam wolniutko powietrze przez usta, i zamknęłam oczy, licząc do dziesięciu.
Rozłączyłam się, i odłożyłam telefon na karoserię samochodu. Czyli to prawda. Dwie godziny opóźnienia, dwie martwe osoby. Osoby, które znałam, z którymi coś mnie łączyło.
Poczułam pod zaciśniętymi powiekami pieczenie. O nie, ja nie płaczę. Nie mogę!
-Kim…- zaczął Jack, wymijając z zawrotną prędkością po cztery samochody na raz.
Nie odezwałam się, za to przycisnęłam dłoń do twarzy, i przeczesałam nią włosy. Mimo to chłopak się nie poddawał. Wzrok miał co prawda wbity w drogę przed nami, lecz widać było, że chce coś powiedzieć.
-Kim, co czujesz do Nata?- zapytał w końcu.
Dźwięk, który wydobył się z moich ust był jednocześnie prychnięciem i śmiechem.
-Serio Jack? Akurat teraz chcesz o tym rozmawiać? Też sobie wybrałeś moment-
-Bo zauważyłem jak zareagowałaś na wiadomość że mają Nata. I chce wiedzieć, co do niego czujesz- stwierdził, nie patrząc na mnie.
-A jak niby zareagowałam?-
-No wiesz… Wydawałaś się zdruzgotana i przerażona, zadrżałaś, zacisnęłaś zęby…- zaczął wymieniać.
-Lubię go Jack. Nawet bardzo. Znamy się od początku liceum, przecież zawsze byliśmy blisko- wzruszyłam ramionami, przyglądając się jego profilowi.
-Zawsze mnie to wkurzało. To, że nie lubiłaś się przytulać, a mimo to wciąż przytulałaś się z Nate’m, to, że trzymaliście się za ręce, to że chodziliście trzymając się za ręce, to jak do siebie mówiliście, że co chwila umawialiście się na kawę, do kina, jak nadawaliście na lekcjach… I jak twierdziliście że to tylko przyjaźń- powiedział Jack, marszcząc przy tym brwi.
Poczułam się jakby ktoś mnie kopnął w żołądek.
-Jack… Nate jest dla mnie ważny. Bardzo ważny. Nie będę przed Toba ukrywać, że bardzo mi na nim zależy. To cos więcej niż przyjaciel. Ale… I tak ci nie zagraża. Mogę coś tam do niego czuć, lecz to nie równa się nawet w połowie temu co czuje do ciebie. I nigdy nie będzie. Kocham cię Jack, zrozum to w końcu- zażądałam, akurat w chwili, gdy zbliżaliśmy się do szkoły. 
Bo właśnie tam umiejscowił całą scenę Ricky. Na dachu szkoły. W miejscu, gdzie to wszystko się zaczęło. „Zaczęło i skończy”- pomyślałam, uśmiechając się ironicznie.
Czułam się jakbym śniła. To wszystko było po prostu tak nierealne. Nic do mnie nie docierało. Znaczy… wiedziałam to wszystko. Wiedziałam, że Ricky podłożył Bąby, i czeka właśnie na mnie. Wiedziałam, że zamordował już dwie osoby. Wiedziałam że one SA martwe, ale… Nie do końca to do mnie docierało.
Właśnie, morduje co godzinę…
-Jack, szybciej! Za pięć minut on zamorduje kolejna osobę!!!!- wydarłam się.
Chłopak się skrzywił.
-Wybacz Kim, nie da rady…- powiedział, wskazując na gigantyczny korek który utworzył się przed nami. Zaklnełam pod nosem.
-W dupie z tym wszystkim! Jedź chodnikiem!- rozkazałam. Dwa razy nie musiałam powtarzać.
Mój ukochany prowadził jak szalony, nie zważając na złorzeczących ludzi. Ja też miałam ich gdzieś. Zostały mi tylko dwie minuty…
Z piskiem opon zahamowaliśmy przed budynkiem szkolnym. Z prędkością błyskawicy wysiadłam z samochodu, i zaczęłam przeciskać przez gigantyczny tłum gapiów.
Jeden z policjantów mnie zauważył, i coś szepnął do Marksa. Ten zaczął się rozglądać wokół, Az mnie dostrzegł.
-Rozejść się!- wrzasnął przez megafon, do ludzi blokujących mi przejście. Tłum momentalnie się rozstąpił.
Wypuściłam szybko powietrze, i przeszłam pod czerwono-białą linką,   wyznaczająca teren na który wstęp był wzbroniony osobom nieupoważnionym. Teren ten znajdował się u samych stóp budynku.
Spojrzałam w górę, akurat w momencie, gdy Ricky przykładał Nata’owi pistolet do głowy.
Z mojej głowy odparowały wszelkie mysli. Serce zaczęło walić gwałtownie, oddech przyśpieszył. Nie błagam, nie!!!
Nie wiedząc co robie podbiegłam do Marksa i wyrwałam mu megafon z dłoni.
-Jestem już Ricky!!! Nie masz po co go zabijać!- wrzasnęłam w stronę dachu.
Blondyn momentalnie się odwrócił. Na jego twarzy zakwitł obrzydliwy uśmiech. Opuścił dłoń z pistoletem wzdłuż ciała, za to brutalnie uderzył Nata w plecy. Chłopak upadł, i znalazł się poza zasiegiem mojego wzroku. Nie wiedziałam co mam zrobić. Moje ciało przeszedł dreszcz.
Nagle zauważyłam że Ricky coś krzyczy. Podeszłam jeszcze bliżej, aby cokolwiek usłyszeć.
-Skoro tak bardzo ci na nich zależy, to może zgodzisz się na układ?- zaproponował chłopak. Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza.
-Czego chcesz?-
-Umówmy się tak: ja ich wypuszczę, ale w zamian ty wejdziesz do mnie na dach. Bez eskorty, bez niczego- zaproponował.
Spojrzałam za niego, gdzie stali zakładnicy. Twarz mojego ojca wyrażała niedowierzenie pomieszane ze strachem. Wyobraziłam sobie Nata leżącego u jego stóp. Co mogłam zrobić? Nie miałam wyjścia.
-Zgoda…- powiedziałam, bardziej do siebie niż do niego, po czym wbiegłam do budynku…

wtorek, 10 grudnia 2013

Wielki Finał cz.1


-Czyli chcesz powiedzieć że twój dawny prześladowca który nadal cie nienawidzi i pragnie zabić, psychopata, Ricky Wiwer kilkanaście tygodni temu uciekł z wiezienia, a teraz podłożył bomby pod ośrodki publiczne i grozi odpaleniem, jeśli ty nie zainterweniujesz?- pyta Jack, z zawrotną prędkością prowadząc czarnego mustanga.
Głupi pilot helikoptera stwierdził że: „Policja zabroniła podlatywać blisko strefy zagrożonej, wiec będę się musiałam tam dostać od lotniska sama”.
Wiem, idioctwo.
-Nie Jack. Nie chce powiedzieć, ale muszę- odparłam, patrząc w mijaną za oknem drogę.
-Czemu nic mi nie powiedziałaś!?- krzyczy Jack. W jego głosie pobrzmiewa pretensja. Spuszczam spojrzenie na swoje dłonie.
-I tak nic byś nie zrobił. A poza tym to było akurat po tej Dolores…- powiedziałam cicho, nadal przyglądając się swoim dłonią.
Jack wolno wypuścił powietrze. Odważyłam się na niego spojrzeć. Minę miał zaciętą, oczy utkwione w asfalcie przed nami, a dłonie mocno zaciśnięte na kierownicy. 
Powoli uniosłam rękę, i przejechałam delikatnie palcem po jego ramieniu.
Wszystkie mięśnie miał spięte. Westchnęłam ciężko i przymknęłam oczy.
-Jackie…- zaczęłam, ale w głowie miałam totalna pustkę. Bardzo rzadko zdarzała się taka sytuacja, żebym nie wiedziała co mam zrobić, więc byłam podwójnie zagubiona.
Przymknęłam powieki, i oparłam głowę o oparcie.
W mojej głowie panował totalny chaos. Nie miałam bladego pojęcia, jak będzie wyglądać dzisiejszy dzień. Jezu…
Zaśmiałam się melodyjnie.
-Co cie tak bawi?- uniósł brwi Jack, spoglądając na mnie. Pokręciłam głową.
-Jak sobie pomyśle, ile rzeczy się zmienia w ciągu jednej sekundy… Jak sobie pomyśle, ile rzeczy zmieniło się w moim życiu…. Aż nie mogę w to uwierzyć- powiedziałam, ponownie odwracając głowę. Nienawidziłam mówić o swoich uczuciach.
Jack pochwycił mój podbródek w dwa swoje palce, i delikatnie, acz stanowczo przekręcił moja głowę, tak, abym spojrzała w jego oczy.
-Kim… Zmiany SA nieodłączną częścią życia. Są nam potrzebne, abyśmy mogli normalnie funkcjonować- tłumaczył mi powoli, nie odrywając ani na chwile spojrzenia, czym nieomal spowodował zderzenie czołowe.
-Jack, wiem. Naprawdę to wiem. Tylko czasem mam takie wrażanie… Nie ważne-  pokręciłam głowa w geście rezygnacji, gdy moje serce już trochę się uspokoiło.
 -Wszystko będzie dobrze- przyrzekł chłopak, ponownie skupiając uwagę na jezdni.
Zamknęłam oczy. Tak, naprawdę chciałam w to wierzyć. Ale nie potrafiłam. Już nie. Czy ja naprawdę byłam kiedyś tak głupia, i myślałam ze już nigdy nie zobaczę Rickiego? Że to koniec moich problemów z nim?
Pokręciłam głową nas własna głupotą. W głowie mimowolnie zaczęły się objawiać wspomnienia. Stawały mi przed oczami jak żywe. Dosłownie czułam wszystko, przezywałam to wszystko od nowa.
Lekki wiatr rozwiewający moje złote włosy gdy chodziłam po głównym deptaku w środku nocy. Szum fal obijających się o skały. Przyjemny dreszcz gdy Jack włożył mi włosy za ucho po raz pierwszy. To wspaniałe mrowienie całego ciała, gdy mnie dotknął. To, jak przytulałam się z Natem na środku pasów na Manhattanie. Tamto pamiętne ognisko klasowe.  Dłonie Nata na moich, w tedy w limuzynie. Śpiewanie w deszczu wraz z Donną, wspólne piżama-party z dziewczynami. Jak przytulałam się z Natem na szczycie gigantycznej drabiny, i prawie zlecieliśmy. Święta w zeszłym roku które spędziłam z rodzicami…
Momentalnie wspaniałe obrazy przemieniły się w koszmary. Uderzenia na mojej skórze. Krew we włosach. Ból po przebiciu nożem. Łzy Jacka. Chwila, gdy odkryłam że się o mnie założył. Gdy zwątpiłam w niego. Gdy Dolores zarzuciła że mnie zdradził. Gdy Nate miała na mnie focha z niewiadomych przyczyn. Gdy w szpitalu żadne z rodziców mnie nie odwiedziło. Policzek od matki. To wrażenie że ktoś mnie rozrywa na kawałki…
-Kim, Kim, KIM!!!- wrzeszczy Jack, potrząsając mną. Gwałtownie otworzyłam oczy.
Oddychałam jak po przebiegnięciu maratonu, a czoło było zalane zimnym potem.
Chłopak objął mnie szczelnie i kołysał powoli. Samochód stał zaparkowany na poboczu autostrady.
-To tylko zły sen, nic ci nie grozi- mówił uspokajająco chłopak, głaszcząc mnie po włosach. Pokręciłam głową.
-Nie Jack, to nie był sen. To wspomnienia- wyjaśniłam, uspokajając kołaczące serce. Nie mogę się bać bólu. To niedopuszczalne, nie, biorąc pod uwagę, co musze dziś zrobić.
Właśnie w tej chwili telefon zaczął wibrować w mojej torebce. Wypuściłam spazmatycznie powietrze, i odebrałam.
-Halo?- rzuciłam jednak pewnie do słuchawki.
Po drugiej stronie rozległ się okropny śmiech.
-Witaj Kimi- rzucił… Ricky! Gwałtownie wypuściłam powietrze
-Czego chcesz?-
-Oj, kochana, niekulturalnie jest się tak odzywać. Mama cię nie nauczyła?- zaśmiał się po raz kolejny chłopak. Zwężyłam powieki do szparek.
--Dzwonię, aby cie poinformować, że minęły już ustalone trzy godziny, podczas których miałas się tu zjawić. A wiesz co to oznacza?...- Zapytał. Przełknełam slinę.
-Nie odpalaj tych bomb Ricky- poprosiłam spokojnie, dokładnie ważąc słowa.
Jack spojrzał na mnie ze zmartwieniem i wściekłością w oczach.
Mój rozmówca ponownie wybuchnął psychopatycznym śmiechem.
-O nie Kimi, nie tak szybko… Policja ci nie mówiła, co się stanie, gdy nie przyjedziesz na czas?-
-Nie wspominała bynajmniej- pomimo nerwów odpowiadałam spokojnie.
-Więc, uświadamiam cie Kimi, że za każdą godzinę twojego spóźnienia, zginie jedna osoba. A co ciekawe, mam tu kilka osób, na których chyba nawet ci zależy…- dodał złowieszczo, i rozłączył się, podczas gdy ja siedziałam  oniemiała, zastanawiając się, kto właśnie umarł….


Ok, no to zaczynamy Finał :D

poniedziałek, 25 listopada 2013

Rozdizła 37


-Jack?! Co ty tu…- zaczęłam, lecz chłopak mi przerwał, niecierpliwie wpijając się w moje usta.
Oddawałam każdy pocałunek tak samo intensywnie, czując, że zaraz eksploduje. Miałam ogromna ochotę złapać chłopaka za szyję, zatopić palce w jego włosach, lecz mój towarzysz nadal mocno mnie trzymał, sprawiając tym samym słodkie tortury.
Gdy myślałam, że zaraz nie wytrzymam, oderwał się ode mnie.
-Kim, ona kłamała, ja…- zaczął chaotycznie, a ja wręcz czułam, że powstrzymuje się ostatkiem sił, aby się na mnie dosłownie nie rzucić.
Mój oddech był szybki, w głowie potwornie mi się kręciło. Chciałam teraz tylko jednego- Jacka.
-Wiem, Milton mi mówił- powiedziałam, zaciskając palce.
- A czy wiesz że..-
-Wiem wszystko, tylko..- przerwałam mu, przekrzywiając głowę. Moje złote włosy opadły na plecy, odsłaniając tym samym szyję, teraz wygięta w łuk.
-Za dużo gadasz- stwierdził chłopak, brutalnie rzucając mną na ścianę, po czym w błyskawicznym tempie znalazł się ponownie koło mnie.
Poczułam delikatny ból w kręgosłupie, lecz nic po za tym.
Jack pochylił się i łapczywie pocałował, jednocześnie znów unieruchamiając. Jęknęłam cicho.
-Jack, proszę…- szepnęłam, lecz nie mogłam dokończyć zdania. Nawet nie wiedziałam, o co proszę.
Chłopak uśmiechnął się łobuzersko i, nie puszczając moich dłoni, zaczął błądzić ustami po mojej twarzy. Najpierw linia włosów, czoło, oczy, nos policzki, podbródek. Taktycznie omijał usta.
Nie mogłam już wytrzymać. Zaczęłam się szarpać, by uwolnić dłonie, lecz chłopak widząc moje starania, jedynie się uśmiechnął, i odhaczył mi nogi, tak, że straciłam równowagę, i poleciałam twarzą na ziemię. Jednak nim zdążyłam walnąć z impetem o powierzchnie. Chłopak złapał mnie w locie, i nadal unieruchomiona zaniósł przez długość korytarza do salonu.
Tam rzucił mną o sofę, tak, że moje ciało Az podskoczyło, poczym udał się do kuchni. Był pewien, że jestem zbyt zdezorientowana, by zareagować. Uśmiechnęłam się złośliwie. Powinien mnie lepiej znać.
Szybko wstałam z kanapy i cichuteńko ruszyłam do kuchni. Gdy już zbliżałam się do drzwi, ktoś ponownie zakneblował mi ręce, tym razem jednak związując je, po czym odwrócił twarzą do siebie, i przygwoździł do ściany.
Skrzywiłam się lekko. Jack mnie jednak znał aż za dobrze. Wiedział że wstanę, dlatego się zaczaił. Gdybym została na kanapie, byłabym wolna. A tak, ponownie zostałam związana.  Sama na siebie nakręciłam bata.
Chłopak stał nade mną z wyrazem tryumfu w oczach. O nie, nie mogę dać mu tej satysfakcji!
Ale co z tego że nie mogę, skoro to wszystko jest tak szalenie pociągające. Nawet nie potrafiłam sobie odmówić Jacka…
Tak więc całowaliśmy się nadal, ja wsparta o ścianę, on przyciskając mnie do niej coraz mocniej.
Moje serce biło nierówno, byłam pewna że zaraz dosłownie wyskoczy mi z piersi.
Chłopak przeniósł się z ustami na moja szyję, a ja gwałtownie łapałam powietrza. Czułam się delikatnie oszołamiana, oraz przebywałam w stanie niewyobrażalnej euforii. To Jack, cały i zdrowy, stoi właśnie przede mną, całuje mnie. Nie ma już wątpliwości że był mi wierny.
Wierny… Właśnie!!! Miałam o tym mu powiedzieć.
Z najwyższym trudem otwieram oczy i lekko odpycham ukochanego od siebie. Sprawia mi to niemal ból, lecz muszę to wyjaśnić. Dla nas.
-Posunąłem się za daleko?- pyta zdezorientowany chłopak. Uśmiecham się delikatnie.
-Nie, wręcz przeciwnie. Musze coś tylko powiedzieć, a potem niezwykle ochoczo powrócę do przerwanych czynności- obiecałam, rzucając mu spojrzenie spod rzęs.
-Co jest?- zapytał chłopak, błądząc wzrokiem po mnie- od twarzy, po talię i stopy.
-Jack… Na tym nagraniu był Kayl. To on próbował cię wrobić- wyrzuciłam z siebie szybko.
-Skąd wiesz?-
-Poznałam po tatuażu Był ledwo widoczny na filmie, lecz jednak-
-Czy ktoś oprócz ciebie wie?-
-Nie. Tylko ja się domyśliłam. Myślałam, że chciałbyś może się zemścić na nim za to że próbował zepsuć ci życie…- powiedziałam prowokująco, przyglądając mu się spod delikatnie opuszczonych oczu.
-I miałaś rajcie. Ale pozwolisz że później obmyślimy plan działania..- powiedział, ponownie wpijając się w moje usta. Jęknęłam cicho, gwałtownie oddając pocałunek.
I właśnie w tym momencie rozległ się sygnał mojej komórki.
Z początku oboje go zignorowaliśmy, dalej pochłonięci sobą. Dzwonek dzwonił jeszcze kilka minut, poczym ustał, aby ponownie rozlec się po niecałej minucie przerwy. Za trzecim razem, zniecierpliwiona oderwałam się do Jacka, który zdążył uwolnić moje dłonie, i odebrałam połączenie.
-Halo?- rzuciłam lekko zachrypnięta. Odchrząknęłam cicho, spoglądając na Jacka.
-Panna Crawford?-
-Przy telefonie-
-Z tej strony policja. Musi pani bezzwłocznie przyjechać do Stanford. Ricky Wewer... On podłączył bomby pod ośrodki publiczne… Grozi, że wszystko wysadzi, jeśli nie zjawi się pani w ciągu 3 godzin- rzuca funkcjonariusz, a mnie telefon wypada z ręki, uderzając z impetem o drewniana podłogę zaraz koło moich stóp…. 


I oto jest, kolejny :D. Jeszcze 2 lub 3, epilog i to koniec tej historii. A dalsza... Sie zobaczy :)

czwartek, 14 listopada 2013

Rozdziła 36


-Jezu, patrzcie, to Kim Crawford!- krzyknął ktoś za moimi plecami. Przewróciłam oczami, starając się nie zwracać na tłum gapiów uwagi.
Ekspedientka westchnęła ciężko i zaczęła przepędzać tłumek gapiów z butiku. Podziękowałam jej uśmiechem.
-Pani popularność jeszcze wzrosła po występach na Faschion Week- stwierdziła, mierząc mnie profesjonalnym spojrzeniem.
-Ta sukienka podkreśla biel skóry. Nie woli pani czegoś bardziej… Neutralnego? Zapytała, przekrzywiając głowę.
Zaśmiałam się, i obróciłam w lustrze.
-Nie, ta jest odpowiednia. Uwielbiam kolor swojej skóry- odparłam, na co kobieta się uśmiechała.
-Wie pani, większość moich klientek jest wręcz brązowa, i nie nawiedzi bladości- wyjaśniła.
-Większość ludzi nie lubi być bladym. Ale ja jestem tu wyjątkiem. Im bledsza, tym lepsza- powiedziałam, śmiejąc się, po czym odwróciłam się i weszłam do przebieralni.
Znów założyłam swoje ubrania, składające się dziś z szarego, cienkiego sweterka, szarej spódniczki z motywami kwiatowymi i pomarańczowymi oraz czarnymi pasami taktycznie rozmieszczonymi na spodzie ubrania, czarnych rajstop, szarej marynarki z elementami czarnego na kołnierzu i mankietach. Do tego karmelowe botki na grubym obcasie, drobne kolczyki, oraz ogromny, wręcz gigantyczny pierścień z czarnym oczkiem. Było dziś zaskakująco ciepło. Włosy spadały mi kaskadą po plecach, spływając aż do kolan. Niebiesko- zielone oczy uśmiechały się smutno. Znów złapałam dołka.
Zapłaciłam za zakupy, poczym wyszłam na nieziemsko ruchliwe ulice Manhattanu.
Kochałam to miasto. Zresztą, kochałam wszystkie wielkie miasta. Uwielbiałam ich wielkość, potęgę, to że gromadzą tak wiele ludzi.
Westchnęłam głęboko.  To było Az wspaniałe, że wokół ciebie jest tyle ludzi, a tak naprawdę mogłoby nie być nikogo. Zero kontaktu, niczego.
Uśmiechnęłam się do siebie, i ruszyłam chodnikiem w stronę mojej ulubionej restauracji. Tam miał już na mnie czekać Milton.
Miałam dziś jeden dzień wolnego. Zgodnie z umową przyjmowałam większość zleceń jakie mi proponowano, tak, że nie miałam nawet czasu jeść.
Tak więc, gdy Milton zadzwonił żeby się ze mną umówić na spotkanie, musiałam się mocno nagłówkowa, jak poprzekładać swoje zajęcia. W końcu jednak mi się udało.
Za chmur wyszło słońce, akurat w momencie gdy mistrz Sali otworzył przede mną drzwi z kłaniając się przy tym nisko.
-Witam, panno Crawford- rzucił, posyłając mi uśmiechy.
Podziękowałam skinieniem głowy, i udałam się do stolika, przy którym już siedział chudy rudzielec.
Położyłam swoją karmelową torebkę- kufer na podłodze koło krzesła, po czym usiadłam.
-Witaj Miltonie- powiedziałam oficjalnie, uśmiechając się uroczo. Chłopak przewrócił oczami, i pokręcił głowa w geście niedowierzania.
-Hej Kim- rzucił, uśmiechając się łobuzersko. Zaśmiałam się.
-No Milton, co wywęszyłeś?- zapytałam, rozglądając się po Sali.
Ogromna, jasna przestrzeń, wystrój w kolorach biel- purpura- czerń, misterne wykończenia, eleganccy, zamożni klienci.
Kochałam takie miejsca.
-A skąd przypuszczenie że coś wywęszyłem?- zapytał, przyglądając mi się. Przygryzłam wargę.
-Po pierwsze, gdybyś nic nie znalazł, nie sprawiałbyś sobie tyle kłopotu, aby przyjechać do Nowego Jorku-
-A może przyjechałem jedynie po to, by się z Toba zobaczyć?-
-Milton, to prawda, jesteśmy przyjaciółmi, ale oboje dobrze wiemy, że coś takie gonie miało by miejsca- zaśmiałam się.
Chłopak uniósł brwi w geście rozbawienia, i potrząsnął głowa na znak zgody.
-A po drugie, zapominasz że jestem mistrzynią czytania mowy ciała. A ty wręcz kipisz dumą- odparłam, przeglądając jednocześnie menu.
-Poproszę kaczkę z pomarańczami, oraz sałatkę „La france”. Do tego lampkę czerwonego wina,  Francja, rocznik  2005, najlepiej Rhone. Potem zastanowię się nad deserem- rzuciłam do kelnera.
Młody, przystojny mężczyzna skinął głową, szybko zapisując moje zamówienie, i spojrzał wymownie na Miltona.
- Homara- rzucił tamten, nawet nie patrząc w stronę pracownika.
Mężczyzna oddalił się, a ja skarciłam Miltona.
-To, że nie lubisz takich miejsc nie oznacza, że możesz się tak karygodnie zachowywać-
-Gdy to wszystko jest takie fałszywe- stwierdził z przekąsem chłopak, spoglądając na mnie.
-Teraz wszystko jest fałszywe. Zresztą, nie po to tu się spotkaliśmy. Mów co wiesz!- rozkazałam
Rudzielec wyciągnął ze swej torby notebooka oraz tablet.
-Kim, Jack cię nie zdradził- powiedział prosto z mostu, za co byłam mu wdzięczna.
-Skąd ta pewność?-
-Ściągnąłem ten film o który prosiłaś. Pobawiłem się trochę z jakością i kolorami, wyszło całkiem zadawalająco. Nie wiem kto jest na tym filmie oprócz tej…- zatrzymał się na chwilę, aby nie wyrazić się zbyt wulgarnie- ..Ladacznicy, ale to z pewnością nie Jack. Po za tym, czas nagrania nie pokrywa się z wydarzeniami, w których udział brał Jack. Nagranie zostało utworzone w momencie, gdy ty się wybudziłaś. Jack był cały czas przy tobie. A gdyby jeszcze było ci mało dowodów, to test na ojcostwo wyszedł dla Jacka negatywnie- odparł Milton.
Całą siłą woli powstrzymywałam się, aby nie rzucić mu się na szyję, nie zacząć piszczeć, ani w ogóle nie dać po sobie poznać emocji. Lata praktyki.
-Och, to cudownie- rzekłam tylko, biorąc w dłoń kieliszek na cienkiej, ozdobnej nóżce, i pociągając łyk czerwonego, cierpkiego płynu.
Milton przyglądał mi się zagadkowym spojrzeniem.
-Gdybym cię nie znał, powiedziałbym że nic cię to nie obchodzi- powiedział, wkładając sobie do ust kawałek homara. Uśmiechnęłam się.
-Lata praktyki-
-Tylko po co? Kim, od lat staram się zrozumieć twoją psychikę. I nie potrafię-
Spuściłam wzrok.
-Nie wiem Milton-
-A pamiętasz czas kilka lat temu. Gdy mieliśmy po 16 lat? Już w tedy nie ufałaś nikomu i byłaś dość skryta w sobie, ukrywając to pod pozorna błahością. Ale jeszcze w tedy umiałaś zwrócić się do kogoś o pomoc. Powiedzieć prawdę. Teraz… Kim, będę szczery. Dążysz do autodestrukcji. Nikomu nie ufasz, chcesz sobie ze wszystkim Radzic sama. Jesteś często bezsilna, ale…- zaczął, lecz mu przerwałam.
-Milton. Wiem. Ja to wszystko wiem-
-Kim, ile czasu minie zanim się wykończysz. Sama siebie?-
-Zobaczymy. Na razie jak widać, jeszcze funkcjonuję-
Chłopak pokręcił głowa w geście rezygnacji.
-Jak uważasz. To twoje życie- zakończył.
Reszta posiłku upłynęła nam na spokojnej i błahej konwersacji o wszystkim i o niczym. Mimo to wyszłam z restauracji z jeszcze większym natłokiem myśli. Czułam się okropnie.
Wezwałam taksówkę, i podałam nazwę hotelu.
Po kilkudziesięciu minutach byłam już na miejscu. Głupie korki.
Westchnęłam, otwierając drzwi kluczem. Wślizgnęłam się do apartamentu, i w ciemnościach zamknęłam drzwi, odwracając się tyłem do korytarza.
Spokojnie przekręcałam zamki, gdy poczułam nagle obecność drugiej osoby, ale zajęta zacinającym się zamkiem, zorientowałam się za późno.
Chciałam krzyknąć, lecz ktoś momentalnie zakrył mi usta dłonią, i mocno złapał za nadgarstek, po czym brutalnie odwrócił twarzą do siebie.
Stałam unieruchomiona, przyglądając się twarzy oprawcy…


No kolejny. Myślę, że jeszcze tak z 4 rozdziały, potem epilog i koniec tej historii. Ale nie martwcie się, cos wymyślę. Na pewno bedzie dodawana seria z dawnych lat, tzn. historiwe które wydażyły sie gdy bohaterowie mieli 16 lat. Bardzo bym prosiła, abyście tą serie nie łączyli z rozdziałami bezpośrednio. Odbierajcie ją jako zupełnie odrębną historie. Jakbyście nie wiedzieli, że Kim i Jack będą parą, ani nic z tych rzeczy. Ok, na razie to na tyle. Tu macie, jak wygladała Kim (naturalnie, duuużo dłuższe włosy, bledsza, i odrobinę, ale tylko ociupinke inna twarz. (Patr:z Bohaterowie))


sobota, 9 listopada 2013

Rozdział 35


-Wspaniały występ!-
-Wyglądałaś wspaniale!-
-Olśniewająco!-
Takie właśnie krzyki słyszałam przez cały tydzień i jeszcze dłużej.
Fashion Week był naprawdę udany. Cudowny, ekstrawagancki, niesamowity- zawierał wszystko co lubię. Tłumy ludzi, nieziemskie kolekcje, klasę. A ja byłam niewątpliwa gwiazdą wszystkich ważnych pokazów. Chanel, Prada, Lubottin, Miu Miu, Chloe… Można tak długo wymieniać.
Ale najlepsze odbywało się po pokazach. Niezrównane imprezy.
Ekstrawaganckie, eleganckie, zachwycające, tajemnicze. Sami ważni ludzie, bez tłumu rozwydrzonych psychofanów.
Westchnęłam, wchodząc do swojego apartamentu.
Rzuciłam klucze na najbliższy stolik, a torebkę na obity białą skóra fotel i  udałam się do kuchni.
Tam otworzyłam lodówkę, wyciągnęłam z niej wodę mineralna, poczym zatrząsnęłam drzwiczki urządzenia.
-Jezu!- krzyknęłam, a serce podeszło mi do gardła. Gdy tylko drzwi się zamknęły, ukazując mi resztę pomieszczenia, zauważyłam czająca się w półmroku postać.
Wytężyłam wzrok, cofając się do blatu. Za plecami wymacałam nóż.
Osoba była średniego wzrostu, odrobinę przysadzista. Z postury nijak nie przypominała Rickiego, ale kto wie? Może wysłał kogoś aby mnie porwał? Tak czy tak nie obejdę się bez walki.
Chwyciłam rękojeść noża obiema dłońmi, a w głowie układałam szczegółowy plan, myślałam nad każdym możliwym scenariuszem.
Postać stała do mnie tyłem. To dobrze. Jeśli się pośpieszę, zdążę ja zaskoczyć, i w tedy wygrana będzie dziecinnie łatwa.
Cichutko podeszłam do postaci, i z zaskoczenia ja unieruchomiłam, jednocześnie wysyłając ja na drugi koniec pokoju, tak że odbiła się z impetem od ściany.
-Auuu…- zabrzmiał okrzyk bólu. Ten głos… Ja znałam ten głos…
-Eddie?- zapytałam, podchodząc do poszkodowanego.
Owszem na podłodze leżał rozkraczony mój przyjaciel, z purpurową plama na czole. Zakryłam usta dłonią.
-O matko, tak cie przepraszam!- powiedziałam, podbiegając do niego, a po drodze zapalając światło.
Eddie powoli wstał z podłogi, lekko chwiejąc się na boki. Cały czas przytrzymywałam go za łokieć, po czym usadziłam na jednej z sof i pobiegłam po lód.
-Boże Eddie, czemu się tak skradałeś?- zapytałam, przewracając oczami, jednocześnie podając mu  pakunek.
-Nie skradałem się. Chciałem ci zrobić niespodziankę- stwierdził, przykładając sobie lód do czoła.
Pokręciłam głowa z lekkim uśmiechem, i opadłam na sofę naprzeciwko niego.
-Właściwie co ty tu robisz?- zapytałam, poprawiając biała sukienkę.
-Wiesz….- zaczął.
-Wiemmmm…..?- zaśmiałam się, jednocześnie dając mu do zrozumienia aby kontynuował.
-No byłem w pobliżu, i usłyszałem że tu jesteś, więc postanowiłem cię odwiedzić- powiedział, uśmiechając się nieśmiało.
-Oooo… To takie miłe z twojej strony- odparłam, odwzajemniając uśmiech. Chłopak rozejrzał się wokoło.
-A gdzie Jack?- zapytał, znów kierując swój wzrok na mnie. Mój uśmiech momentalnie zbladł.
-Jack… On ze mną nie przyjechał- odpowiedziałam, przełykając ślinę.- A właściwie skąd to pytanie?-
-No bo wy zawsze jesteście razem… Ale to nawet dobrze że go nie ma. Bo chciałem z tobą porozmawiać sam na sam- odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.
Poczułam się niekomfortowo. Czyżby wiedział coś o czym ja nie wiem?
-Tak?... A o czym?- zapytałam po krótkiej chwili ciszy.
Eddie nadal na mnie nie patrzył.
-O nas- padła odpowiedź, a ja niemal zakrztusiłam się powietrzem.
-O nas?- powtórzyłam.
-Tak-
-Ok… Więc, zaczynaj- powiedziałam, zupełnie ogłupiała. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam jak mam zareagować.
Cisza pomiędzy nami przedłużała się. Chłopak błądził wzrokiem gdzieś na wzorek dywanu, starannie unikając mojego spojrzenia. Powoli moja irytacja zaczęła narastać.
-Wiec?- upomniałam się. Chłopak przełknął ślinę.
-Kim… Bo widzisz.. Ja cie lubię… Tak bardzo… Bardziej niż przyjaciółkę.. Tak właściwie to jestem- zaczerpnął gwałtownie powietrza- w tobie zakochany- wyrzucił wreszcie z siebie.
Zamurowało mnie. Tak po prostu, klasycznie mnie zamurowało. Nie miałam bladego pojęcia jak zareagować.
Chłopak patrzył na mnie z nadzieją w oczach. Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza.
-Eddie.. Też cie bardzo lubię, ale dobrze wiesz że nie mogę- powiedziałam w końcu, nie patrząc na niego.
Mój towarzysz wyglądał jakby dostał po twarzy. Nie mogłam znieść tego widoku, więc po prostu wstałam i wyszłam na szeroki taras.
Mój apartament znajdował się na samym szczycie jednego z najwyższych budynków Manhattanu.
Zrezygnowana podeszłam do bariery  i spojrzałam na spowity nocą Nowy Jork. Miasto wyglądało nieziemsko. Pomimo  późnej pory na ulicach nadal kłębiło się  mrowisko ludzi, a wszystkie budynki były porozświetlane. Zaczerpnęłam głęboko rześkiego powietrza.
Nagle za moimi plecami pojawił się Eddie.
-Kim… Ja nie chciałem żeby to tak wyszło. Ale zrozum, już nie mogłem wytrzymać- powiedział, zatrzymując się niecały metr ode mnie.
Westchnęłam ciężko.
-Rozumiem Eddie. Ale teraz ty zrozum mnie. Kocham Jacka. Zawsze. Nie sadze by to się zmieniło-
-Wiem że go kochasz. Wszyscy wiedzą. Ale czy ty naprawdę nie dostrzegasz, ze ta miłość cie niszczy? Jest dla ciebie jak narkotyk, im więcej jej zażywasz, tym szczęśliwsza jesteś, ale tym bardziej się staczasz. To uczucie niszczy cała twoją psychikę, rozwala cie od środka- rzucił z pasją, odwracając mnie twarzą do siebie.
Momentalnie wyrwałam się z uścisku jego dłoni.
-Możliwe. Ale na boga Eddie, ja nie umiem bez niego żyć!-
-Nie umiesz życ bez czegoś co cie niszczy?!-
-Tak! Widocznie jestem już zbyt od tego narkotyku uzależniona!- krzyknęłam, odwracając się z powrotem twarzą do miasta.
-Kim..-
-Kocham go Eddie. Nie zależnie od tego jak bardzo go nienawidzę, niezależnie, do jakiś stanów mnie doprowadza, niezależnie od tego jak mnie niszczy, kocham go. Nawet gdybym chciała nie umiałabym z niego zrezygnować. Nie raz próbowałam. Próbuję, nadal. Dopóki jestem daleko od niego może nawet funkcjonuje. Ale to też zmuszam się do jakiegoś funkcjonowania. A wystarczy żeby powiedział choć słowo, cokolwiek… Zawsze będę przy nim. I mogę się z nim kłócić, mogę go nienawidzić, mogę go wyzywać i powiedzieć, ze nie chce go już więcej widzieć- mogę, ale i tak nie potrafię przestać go kochać-.
Przez chwile staliśmy w ciszy. Delikatny wiatr rozwiewał moje włosy, owiewał ramiona, sprawiał, że czułam się wolna.
-Wiem, przepraszam, ja…- zaczął Eddie, ale przerwałam mu, odwracając się twarzą do niego.
-Nie tłumacz się. To nic złego mnieć uczucia. Z nas obojga, to ja powinnam się tłumaczyć. Przepraszam ze to tak wyszło. Ale powinieneś wiedzieć że dla mnie istnieje jedynie Jack- uśmiechnęłam się słabo.
-Też nie do końca- odparł chłopak, czym wywołał moje gigantyczne zdziwienie.
-Co?-
-Kim, może ty tego nie dostrzegasz, lecz ktoś, kto tak dokładnie jak ja cie obserwuje to dostrzega. Widać że czujesz też coś do Nata. Tylko nie jest to Az tak rozwinięte jak do Jacka- wytłumaczył, po czym pocałował mnie w czubek głowy i zaczął kierować się do wyjścia.
-Eddie…!-
-Kim, nie zaprzeczaj. A, a co do Jacka, to on też cię kocha. I czuje to samo. I przepraszam za moją dzisiejsza deklarację. Powinienem wiedzieć, że nigdy nie zrezygnujesz z Jacka dla mnie. Wybacz…- posłał mi smutny uśmiech i wyszedł, zostawiając mnie zupełnie sama z milionem myśli…



Ok, kolejny rozdzialik. Jeszcze kilka i koniec :). A co do serii "Z dawnych lat...", dziekuję za pozytywne przyjęcie. Prosiłam was pod pierwszym rozdziłem tamtej serii o komentarze. Nie było to przypadkowe, bowiem z serii "Z dawnych lat..." umieszczam, w przeciwieństwie do rozdziałów, prawdziwe historie, z mojego życia, tylko zamieniam imiona moje na imiona bohaterów. Dlatego tak bardzo zależy mi na komentzrazch. Mam nadzieję że zrozumiecie. Dziekuję :*

środa, 6 listopada 2013

Z dawnych lat...


Ok, pewnie każdy się zastanawia o co chodzi. Więc, to nie jest rozdział, jako taki. To jest zupełni odrębny akcent. Od czasu do czasu bede pisała własnie coś w serii: "Z dawnych lat...". Seria ta bedzie przedstaiwała nam poszczególne sytuacje wyrwane z okresu życia Kim i Jacka, gdy jeszcze ze sobą nie chodzili, tzn, mieli tak po 15-16 lat (teraz maja 18-19). Wiec, żeby wszystko było jasne: to praseqel histroii, która publikuje w rozdziałach :).


-Jestem taka wkurzona- stwierdziłam, głośno wypuszczając powietrze, i jednocześnie odbijając lotkę. Z moich ust wyleciał obłoczek mlecznej pary.
-Na kogo?- zapytał idiotycznie Nate, posyłając pocisk z powrotem w moja stronę.
Podbiegłam do siatki, lecz nie zdążyłam. Szybko chwyciłam z ziemi zgubę i ponownie wyrzuciłam ja w powietrze, z całym impetem uderzając w lotkę, próbując dać sobie choć trochę ulgi.
-Przecież doskonale wiesz na kogo!- odpowiedziałam, mocniej zaciskając palce na rakietce, gotowa do ponownego ataku.
-Na Andersona?- raczej stwierdził niż zapytał, znów posyłając lotkę w moją stronę. Odbiłam ją mocno, i westchnęłam.
-Nikt nie umie mnie tak wkurzyć jak on- potwierdziłam i zaczerpnęłam głęboko zimnego, wilgotnego powietrza.
Zadrżałam, rozglądając się szybko, podczas gdy Nate szukał lotki.
Na huśtawkach siedzieli porozwalani moi koledzy i koleżanki z klasy, zbyt weseli by mogli być 100% trzeźwi. Z lasu, skąd dopiero wróciłam dobiegały lekko przytłumione przez drzewa szepty. Spojrzałam w tamta stronę. Było już dobrze po 20, więc ciemność pochłonęła dosłownie wszystko wokół nas, rozproszona jedynie światłami na podwórzu oraz blaskiem ognia z domku pozostawionego na środku trawnika.
-Co zrobił?- zapytał Nate, nagle posyłając lotkę w moją stronę. Nie zdążyłam jej odbić, i przedmiot upadł na ziemie, kilka metrów od siatki. Westchnęłam ciężko.
-Chwila przerwy- zaproponowałam, idąc po lotkę. Nate przeszedł pod siatką i podszedł do mnie. Spojrzałam w jego brązowe oczy.
-Nienawidzę palaczy. Znaczy, jak wiem że ktoś pali, to mnie to wkurza, ale jeśli nie robi tego przy mnie, to mnie to obojętne. Ale nie znoszę nie asertywności, jak ktoś nie potrafi odmówić- wyjaśniłam krótko, z nadzieją że sam się domyśli o co dokładnie chodzi. Nie pomyliłam się.
-Znów?-
-Nie, spokojnie, dziś nie zioło. Zwykła cygaretka. Ale i tak mnie wnerwił- odparłam, podnosząc biały plastik z czerni trawnika pod moimi nogami.
-On strasznie chce być fajny- odpowiedział chłopak, zdaje mi się, lekko zrezygnowanym głosem. Pokręciłam głową.
-Ale to nie sposób- odparłam, schodząc z boiska.
Podeszłam do małego, drewnianego zamku dla dzieci i odłożyłam paletki na podłogę, poczym odwróciłam się twarzą do Nata i oparłam o drewniana ścianę.
Właśnie w tedy z lasu wyszła Aleks i Milton. Oboje tak roześmiani, że to wręcz nie realne. Aleks kołysała się lekko na boki, śmiejąc się sama do siebie, a Milton szedł obok niej, wyszczerzony jak u dentysty. Szybko podeszli do nas.
-Hejjj… - powiedziała Aleks, uśmiechając się jeszcze szerzej, o ile to możliwe. Spojrzałam na nią.
-Aleks, ile wypiłaś?- zapytałam. Dziewczyna położyła mi głowę na ramieniu.
-Tylko troszkę więcej od Ciebie- odpowiedziała, poprawiając głowę na moim barku.
-Aaaa, bo ty wypiłaś jeszcze te browary- szybko skojarzyłam. Dziewczyna uniosła głowę.
I nagle, nie wiedzieć jak, wszystko stało się tak szybko, że nawet nie przyuważyłam. Milton objął Aleks, a Aleks mnie i oboje mnie przytulali. Wzdrygnęłam się lekko, i spojrzałam błagalnie na Nata.
-Oni mnie przytulają- powiedziałam prawie płaczliwym głosem, połączonym z prośbą. Chłopak się uśmiechnął.
-Ona bardzo nie lubi się przytulać- stwierdził, podczas gdy ja sama wyswobodziłam się z uścisku rówieśników. Stanęłam obok Nata.
-Chodź idziemy usiąść?- zapytał, a ja pokręciłam głowa w geście zgody. Nadal byłam zła, lecz moje rozwścieczenie powoli przemieniało się na zrezygnowanie. Usialiśmy na huśtawce. Czułam się okropnie. Złość nadal całkiem nie przeminęła, lecz wymieszała się teraz z zrezygnowaniem i obojętnością. Musiałam, po prostu musiałam się do kogoś przytulić. Chwała bogu, obok mnie siedział Nate.
-Mogę się przytulic?- zapytałam, uśmiechając się lekko na widok jego zdziwionej miny.
-Jasne- odpowiedział jednak i wyciągnął ręce. Oplotłam go rękoma w pasie, a on jedną ręką gładził mnie po głowie, a druga obejmował. I tak siedzieliśmy.
Nagle poczułam się tak…. Nie wiem jak to nazwać. Po prostu dobrze. Bezpiecznie i jakoś… Miło.
-Ooooo… Zrobię wam zdjęcie- powiedziała Wiktoria, wychodząc z budynku. Zaśmiałam się.
-Ani mi się waż- powiedziałam, troszkę rozczarowana. Wiktoria zniszczyła ten wspaniały stan, w którym przez krótką chwile się znajdowałam. Powoli odsunęłam się od chłopaka, uśmiechając się delikatnie, gdy nagle z budynku doszły nas słowa głośnej  debaty.  Przeniosłam wzrok na Nata. Nasze spojrzenia się spotkały, i zgodnie wstaliśmy z huśtawki, po czym razem weszliśmy do środka.
Stanęłam przy ogniu, dołączając tym samym do grupki dziewczyn stłoczonych koło grilla, otaczających naszą szanowną wychowawczynie.
Nie przysłuchiwałam się zbyt rozmowie. Przymknęłam lekko oczy, czując jak błogie ciepło powoli przemieszcza się z moich dłoni do reszty ciała. Nie odczuwałam już gniewu.  Było mi teraz wszystko obojętne. A przynajmniej Jack.
W pewnym momencie drzwi do domku gwałtownie się otworzyły, i stanął w nich Jerry.
-Jack wymiotuje-  powiedział cicho, tak aby tylko nieliczni słyszeli.  Rozejrzałam się po Sali.
-Nie, znowu?- powiedziałam do siebie i szybko wyszłam z budynku.
Skręciłam w lewo i od razu go zobaczyłam. Stał tam, opierając się o niski dach domku, lekko pochylony. Na ten widok jednocześnie zachciało mi się płakać, i zagotowałam się ze złości. Koło niego stała Julia. Szybko do nich podeszłam.
-Jack, co jest?- zapytałam, chyba bardziej ostro niż łagodnie.
Chłopak podniósł na sekundę głowę, i spojrzał na mnie.
-Nic…-. Przewróciłam oczami, czując jak narasta we mnie złość.
-Julia, w środku, w mojej torbie są chusteczki, przynieś je- powiedziałam, podchodząc do dachu i opierając się o niego.
Brunetka już prawie weszła do budynku, gdy nagle odwróciła się.
-Jak wygląda twoja torba?-
-Taka czarna…- nie dała mi skończyć.
-A, w kwiatki? To wiem!- krzyknęła i zniknęła za rogiem. Oparłam się o dach budynku, łokcie położyłam na mokrym drewnie, a palce wplatałam we włosy tuz nad czołem. Czułam jak deszcz spływa mi po twarzy. Jak spodnie zaczynają mi się powoli przyklejać do nóg.
-Jack… Co ja mam z tobą zrobić?- zapytałam cicho, bardziej siebie niż jego. Właśnie w tej samej chwili wróciła Julia, podając mi torbę, poczym znów uciekła do budynku.
Moja złość powoli ustępowała miejsca zrezygnowaniu i rozgoryczeniu. Katem oka zobaczyłam, że ktoś jest na podwórku. I dobrze. Ja już nie miałam siły tam dłużej stać. Szybko wyciągnęłam chusteczki.
-Jack… Mam do ciebie jedna prośbę- powiedziałam wyraźnie. Chłopak spojrzał na mnie.
-Jaką?-. Podałam mu chusteczki.
-W poniedziałek nie odzywaj się do mnie, ok.?- powiedziałam szybko, zgarnęłam swoja torbę i ruszyłam chodnikiem w kierunku domu.
-Co?- usłyszałam jeszcze ze sobą, ale się nie odwróciłam. Nie powtórzyłam. Nie miałam na to ani ochoty, ani sił.
Weszłam do domku i rzuciłam torbę na jeden z bocznych stołów. Aleks i Milton tańczyli na głównym stole w rytm piosenki bodajże Britney Spears. Obrzuciłam ich obojętnym spojrzeniem i podeszłam do ognia. Przyjemne ciepło zaczęło się rozpływać po moim ciele. Spojrzałam w bok. Karen stała koło stołu z jakimś piwem.
-Kar, kogo to?- zapytałam, wskazując na butelkę.
-Moje- odparła, podchodząc bliżej.
-Mogę?- poprosiłam, a dziewczyna podała mi ciężka butelę. Przyłożyłam szkło do ust i po chwili na moje podniebienie wylał się słodki posmak. Przymknęłam oczy i oddałam koleżance jej własność.
-Dzieki- powiedziałam, znów zapatrując się w ogień.
W mojej głowie kołatało się tysiące myśli. Nie chciałam ich. Nie chciałam nic czuć, żadnych emocji, a one właśnie pożerały mnie od środka. Spojrzałam na środek Sali, gdzie moi rówieśnicy kontynuowali swój taniec.
„Cokolwiek”- pomyślałam, i weszłam na stół.
Akurat z wieży popłynęła jakaś szybsza piosenka. Aleks do mnie podeszła, i zaczęłyśmy ponownie tańczyć.
Właśnie w tym momencie do środka wszedł Jerry.
-Anders znów ma przypał- stwierdził i zaczął podrygiwać w takt muzyki.
Przystanęłam na skraju stołu, i przymknęłam oczy. Wypełniały mnie mieszane i mocno skrajne uczucia. Jednak i tak od początku wiedziałam co zrobię.
Zeskoczyłam ze stołu. Moje stopy uderzyły w kamienne, brukowane podłoże. Intensywny ból przywrócił mniej więcej trzeźwość myślenia.
Wyszłam szybko z budynku i udałam się w stronę toalet. Przy drzwiach drugiej już z daleka dostrzegałam Julie, i palące się w środku, pomarańczowe światło. Podeszłam do nich.
-Kim, zawołaj Jerre'go- poprosiła. Uśmiechnęłam się sarkastycznie.
-Jerry jest tak narypany że nic nie zrobi- odpowiedziałam, podchodząc jeszcze bliżej.
-Wiesz tu chodzi tylko o to, żeby ktoś z nim stał- wskazała na przymknięte drzwi. Westchnęłam.
- Ja zostanę. Co z nim?- zadałam pytanie. Rówieśniczka spojrzała na mnie znacząco.
-Kim?- zapytał Jack, delikatnie unosząc głowę. Przeniosłam wzrok na dziewczynę i wypuściłam powietrze.
-Dziewczyny, przyniesiecie mi trochę wody?- poprosiła słabo chłopak.
-Julia, idź po wodę. Idź, ja z nim zostanę- odparłam głosem nieznoszącym sprzeciwu, a Julia odwróciła się, aby po chwili zniknąć w czeluściach domku.
Rozsunęłam drzwi pomieszczenia. Jack siedział na toalecie, z pochylona głową. Nogi miał rozsunięte, pośrodku nich, na ziemi, leżał kosz na śmieci. Widocznie nadal wymiotował.
Stałam tak, a w głowie miałam zupełny mętlik. Było tak wiele rzeczy które chciałam powiedzieć. Które mogłabym powiedzieć. Ale nic nie przychodziło mi do głowy. Nic nie było odpowiednie, wystarczająco dobre. Czułam, jak opuszczają mnie siły. Zrezygnowana, oparłam głowę o fakturę drzwi, i przymknęłam oczy.
-Jack, nie ma już wody, więc przyniosłam ci herbatę. Może być?- zapytała Julia, idąc przez trawnik z białym plastikowym kubeczkiem, znad którego unosiła się para.
-Może- odpowiedział słabo chłopak, a ja odebrałam od dziewczyny kubek. Napój przyjemnie parzył moje dłonie, sprawiając, że ciepło stopniowo rozchodziło się po moich dłoniach, ale również ten ból przywoływał mnie do rzeczywistości.
-Julio, zostaw nas na chwile samych, ok- bardziej rozkazałam niż poprosiłam.
-Jasne- odpowiedziała i odwróciła się, odchodząc. Znów zostaliśmy sami. Cisza się przedłużała.
Nie wiedziałam co powiedzieć. Z jednej strony byłam tak na niego wściekła, a z drugiej… Nie, nie było mi go żal. Nie umiem nazwać tego uczucia.
Ukucnęłam obok niego, wsłuchując się w szum drzew na dworze, rytm jakiejś tandetnej pioseneczki, dochodzący z budynku, oraz mój własny oddech. Czułam się bezsilna i zrezygnowana. Oparłam głowę o fakturę drzwi a dłonie przycisnęłam mocno do czoła. Chwile kucałam w takiej pozycji, aż w końcu nie wytrzymałam.
-Jack, Jack- powiedziałam, głośno i łagodnie. Chłopak ledwie widocznie się poruszył.
-Jack, spójrz na mnie- rozkazałam. Mój towarzysz uniósł powoli głowę.
Patrzyłam w jego ciemne, prawie czarne oczy i nie wiedziałam co powiedzieć. Po chwili głowa chłopaka znów opadła na dół. Odwróciłam głowę w drugą stronę i przygryzłam wargę. Deszcz wzmógł się na sile, a ja stałam w nim, jeszcze nie mokra, ale wyziębiona i skostniała. Jednak w tamtym momencie nie odczuwałam zbytnio bólu. Ani tego stawów, ani mięśni, ani zimna. Czułam się jakby oderwana od rzeczywistości, gdzieś pomiędzy jawą a snem. Zaczerpnęłam głęboko powietrza, aby nie zemdleć. Nagle zdałam sobie sprawę, że Jack płacze. Zaskoczona, spojrzałam na niego. Nadal był pochylony, tak że widziałam jedynie jego włosy, ale nie miałam wątpliwości. Jego ciałem wstrząsał powstrzymywany szloch. Położyłam mu  dłoń na kolanie.
-Jack, nie płacz…- zaczęłam, lecz łzy już zdążyły popłynąć. Szybko wstałam i go przytuliłam.
-Jack, proszę, nie płacz…- mówiłam spokojnie, gładząc go po włosach, gdy już się od niego odsunęłam. Chłopak wyjął chusteczki i wydmuchał nos, ale nie przestał. Przygryzłam wargę.
-Jack, spójrz na mnie- rozkazałam łagodnie ale stanowczo. Chłopak uniósł głowę i spojrzał mi w oczy.
-Dlaczego płaczesz?- zapytałam nie spuszczając z niego wzroku.
Twarz miał bladą, oczy i nos czerwone, a w kącikach oczu świeże łzy.
-Dlaczego?- powtórzyłam.
-Bo jestem żałosny- odparł i znów upuścił głowę. Westchnęłam i przymknęłam na chwile oczy.
-Nie jesteś żałosny. Gdybyś był, nie siedziałabym tu teraz z tobą- zapewniłam, biorąc jego dłoń w moje obie.
-Jestem-
-Nie jesteś-
-Co z nim?- niespodziewanie odezwał się Milton, podchodząc do nas, i stając za moimi plecami.
-Ok., będzie żyć. Ale mam prośbę, zostaw nas samych, ok.?- powiedziałam. Chłopak pokręcił głową.
-Jasne, nie ma problemu- rzucił i odszedł, chichotko podśpiewując. Pokręciłam zdegustowana głową.
-Wiesz dlaczego piję?- zapytał nagle Jack, ale, co mnie teraz dziwni, w tedy to pytanie wydało mi się w żaden sposób dziwne czy zaskakujące.
-Dlaczego?-
-Żeby zapomnieć- wypalił. Ale, kolejna dziwna rzecz, to również wcale mnie nie zaskoczyło. Raczej pogłębiło zrezygnowanie.
-Zapomnieć o czym?-  zapytałam, przyglądając mu się. Chłopak pokręcił lekko głową. Cierpliwie czekałam.
-Zapomnieć, o czym?- powtórzyłam dobitniej, lecz nadal łagodnie. Odpowiedź padła po chwili ciszy.
-Nie wiem-.
Zirytował mnie troszkę tym. Zirytował?... Nie, to złe słowo. Raczej rozbawił. Nie wie? Czy on właściwie ma jakiś konkretny powód, czy po prostu po alkoholu robił się melodramatyczny?
-Tak, masz o czym zapominać? Lekarze powiedzieli ci że na 99% będziesz mieć chemioterapię?- padło moje pytanie. Ton miałam spokojny, z delikatna nutą wesołości. Od zawsze gdy mówię o jakiś okropnych rzeczach, które mnie spotykają, staram się mówić wesoło.  To mój własny sposób na ukrycie smutku i rozgoryczania. Chłopak pokręcił przecząco głową. Ale ja kontynuowałam.
-Wykryto u ciebie ciężką, nieuleczalna chorobę?-  mój towarzysz znów zaprzeczył.
-Rodzice cie olewali, zawsze skupieni na młodszym, od zawsze chorym rodzeństwie?- padło trzecie przeczenie. Miałam ochotę mu powiedzieć, że tego można mnożyć. Że jest pełno powodów, z których to ja powinnam się przyłamać, a jednak ja się trzymam. Owszem, możliwe że miał problemy. Wszyscy je mają. Ale czy one są tak wielkie by przez to zawodzić przyjaciół? Zawodzić mnie? Bo właśnie tak się czułam. Już nie byłam zła, ani wściekła, nie było mi go żal. Byłam zawiedziona. I zrezygnowana. W tedy, gdy tam kucałam jeszcze to mnie nie dotarło. Nie potrafiłam nazwać tych uczuć. Dopiero teraz, gdy to piszę, mogę je zidentyfikować. Jednak nic takiego nie powiedziałam. Kucałam tam, patrząc na jego ciemne włosy, całkowicie spokojna.
-Zdziwiłeś się  gdy powiedziałam ci o chemioterapii- stwierdziłam cicho i spokojnie, a on pokręcił potakująco głową.
-Czemu?- zapytałam, ze wzrokiem wlepionym w brudne płytki pod jego stopami.
-Nie sądziłem że to aż tak poważne- odparł, a ja się uśmiechnęłam lekko.
- Jack, o czym zapomnieć?- powtórzyłam cicho, po kilku minutach ciszy, obserwując jego reakcje. Przez chwilę widziałam że się wacha.
-Że się boję- odparł w końcu. Zacisnęłam delikatnie usta.
-Czego się boisz?- ponownie zaczęłam przepytywankę.
Wiedziałam, że nigdy mu nie pomogę, jeśli go nie zrozumiem. A żeby go zrozumieć, musiałam zajrzeć do jego psychiki.
Cisza przedłużała się prze chwile, ale nie było w tej ciszy nic złego. Powtórzyłam pytanie, i tym razem doczekałam się odpowiedzi.
-Wszystkiego- padło, a ja się uśmiechnęłam. Do głowy wpadł mi pewien pomysł.
-Dobrze. Więc pobawimy się tak: Ja będę proponować jakiś strach, a ty odpowiesz czy się go boisz, czy nie. Dobrze?-
-Ok.- padła odpowiedź, a ja ponownie przykucnęłam.
-Boisz się… Pająków- rzuciłam na pozór lekkim i wesołym głosem.
Jack przecząco pokiwał głową. Uśmiechnęłam się.
-Boisz się… Latać?- identyczny ton co przed chwilą. Ta sama odpowiedź. Westchnęłam cicho, a uśmiech zgasł.
-Boisz się braku akceptacji wśród ludzi?- wiedziałam jaka będzie odwiedź. Mówił mi o tym. Ale musiałam od czegoś zacząć.
Nagle wpadło mi cos do głowy.
-Boisz się że odejdę i cie zostawię?-
Odpowiedź przecząca. Uśmiechnęłam się blado.
-Czemu?- naprawdę byłam ciekawa. Skąd miał pewność że zostanę?
-Bo jesteś moja przyjaciółką- powiedział, a ja poczułam ciepło rozchodzące się po całym ciele. Uśmiechnęłam się.Opuściłam wzrok.
Zupełnie niespodziewanie, koło mnie pojawił się Jerry.
-I jak tam Anders?- rzucił wesoło, przyglądając się Jackowi. Chłopak podniósł na chwilę wzrok, lecz ponownie opuścił głowę.
-Dobrze. Ale zostaw nas na razie samych- powiedziałam po raz trzeci tego wieczoru. Jerry zaśmiał się i zaczął biegać po trawniku. Koło mnie za to pojawił się Milton.
-I co, lepiej?- zapytał. Westchnęłam.
-Tak. Weź ogarnij Jerre'go, i zostawcie nas samych- powiedziałam prosząco. Chłopak spojrzał na mnie niepewnie.
-Jerry jest tak najebany, że raczej nic nie zdołam zrobić- powiedział. Przekręciłam oczami.
-Dasz sobie rade- obiecałam.
-Dobra, postaram się, ale ja tez jestem już nieźle narypany- stwierdził, i odszedł. Spojrzałam na Jacka.
W tamtym momencie po głowie przeleciała mi myśl, że jestem okropna egoistką. Że może gdybym postąpiła jak Nate, zostawiła go, może w tedy by cos zrozumiał. Ale ja zbyt go lubiłam. Lubię. Zbyt lubiłam przebywać w jego towarzystwie, zbyt lubiłam z  nim rozmawiać, aby całkowicie się od niego odciąć. Zamiast mu pomóc, może trochę radykalnie, lecz skutecznie, wolałam z nim zostać i zapewnić mu opiekę. I to czyniło ze mnie egoistkę. Jednak szybko odsunęłam od siebie tę myśl.
Przecież nie mogłam być taka zła. Zostałam z nim, nie zważając na to, że kilkakrotnie, w ciągu jednego wieczora, doprowadził mnie do stanów, których żaden normalny człowiek nie powinien przeżywać. Nie wiedziałam co czuje, nie potrafiłam rozpoznać emocji,  czułam się jak wrak człowieka. Wszechogarniająca wściekłość mieszała się z obojętnością, smutek z rozczarowaniem. Przezywałam milion emocji naraz, czułam, jakbym miała zaraz wybuchnąć. Chciało mi się płakać, nie, chciało mi się wyć, ale nie mogłam nic zrobić. Dobrze wiedziałam, że jeśli za długo będę się tak czuła, doprowadzi to do autodestrukcji. Mimo to, zostałam z nim.  Chyba to nie egoizm. Przynajmniej tak siebie tłumaczyłam.
Spojrzałam na swoje dłonie. Ile już tu siedzimy? Wyjęłam telefon z kieszeni, i nacisnęłam przycisk. 22.03. Nie mam zbyt wiele czasu.
Nagle mój telefon  zaczął dzwonić. Mama. Odebrałam połączenie.
-Hej mamo- rzuciłam wesoło, jakbym przez cały wieczór świetnie się bawiła, a nie zmarznięta bawiła się w psychologa.
-Hej kochanie. Szofer już jedzie, będzie za jakieś dziesięć minut. Jeszcze raz, jaka to ulica?- zapytała. Podałam nazwę.
-Ok., to pa- zakończyła moja rodzicielka. Uśmiechnęłam się słabo.
-Pa- odpowiedziałam, i zakończyłam rozmowę. Podniosłam wzrok na mojego towarzysza.
-Jack, ja za chwilę musze już iść- powiedziałam rozglądając się.
-Czemu?- zapytał chłopak, lekko podnosząc głowę.
-Moi rodzice zaraz tu będą- odpowiedziałam, podnosząc się. Zdrętwiałam od ciągłego kucania.
-Nie zostawiaj mnie- usłyszałam głos Jacka. Na te słowa wręcz poczułam, jak mi się serce kraje. Zrobiło mi się niedobrze.
-Musze iść. Kogoś przyślę żeby z Toba posiedział- odpowiedziałam jednak, starając się nie zwracać uwagi na okropne poczucie winy. Odwróciłam się i szybko udałam do budynku. Zgarnęłam swoja torbę i powiedziałam Dianie, aby poszła do Jacka. Pożegnałam się szybko i wybiegłam. Moje obsasy bebniły w chodnik, gdy biegłam posród nocy na oslep. Szofer  już na mnie czekał z włączonym silnikiem. Wślizgnęłam się na tylne siedzenie i zatrząsnęłam za sobą drzwi. Dopiero teraz poczułam jak bardzo zmarzłam i skostniałam. Zdałam sobie również sprawę, że mam mokre włosy.
-I jak tam ognisko?- zapytał Dave, kierowca. Odwróciłam twarz do okna.
-Świetnie- odpowiedziałam wesoło i ukryłam twarz w dłoniach….

Pierwsza prośba jest, abyscie komentowali ten post. Piszcie co na ten temt myslicie. Mówię o histori, nie o serio. Wasze szczere komentarze przy tym opowiadaniu sa dla mnie okropnie, podkreslam, OKROPNIE ważne. Proszę. I jak, cos wskazuje na to, że Jack i Kim beda taka parą? A jak relacja Kim- Nate? Prosze, piszcie :)







sobota, 26 października 2013

Rozdział 34


-Co?- zapytałam, patrząc z niedowierzeniem na policjantów. Nie, to niemożliwe.
-Ricky Wiwer uciekł- powtórzył tamten drugi, kuląc się jednocześnie, jakby w oczekiwaniu na cios. O, już nawet policja się mnie bała.
-Kiedy?- padło moje pytanie. Puzzle układanki powoli  zaczęły się dopasowywać.
-Uciekł jakoś… Cos koło miesiąca temu. Może dłużej- odpowiedział, a raczej wypiszczał funkcjonariusz.
Na te słowa gwałtownie wstałam. Zaczerpnęłam głęboko powietrza i podeszłam do ogromnego okna wychodzącego na panoramę miasta.
Stanęłam. W szybie majaczyło moje mgliste odbicie. Wyraz twarzy miałam zacięty i groźny. Nie, w żaden sposób nie dałam po sobie poznać strachu.
-Czemu dowiaduję się o tym dopiero teraz?- rzuciłam lodowato i donośnie, delikatnie spoglądając przez swoje ramię.
-Bo… Na początku nas nieźle oszukał, a potem….- nie dokończył, bo przerwałam mu szyderczym i lodowatym śmiechem.
-Oszukał was? A co takiego zrobił? Podstawił zamiast siebie szmaciana lalkę?-
-Nie, on… Współpracował z psychologiem i jednym z policjantów… Przekupił ich i…-
-Nie istotne na razie. A czemu nie zostałam o tym poinformowana wcześniej?- powiedziałam, ponownie przyglądając się rozświetlonemu miastu.
-Bo… Przełożony… On zabronił panią informować tak długo, jak to nie będzie konieczne…- odpowiedział, a ja przewróciłam oczami.
-I tak oto właśnie załamała mnie wasza głupota. Nie przyszło mu do głowy, że pierwsze co zrobi, to będzie chciał zabić mnie. I sprawić mi ból?- rzuciłam zimno.
-Ja… My… Nie wiem- odpowiedział któryś.
Piękną twarz odbijającą się w szybie wykrzywił okropny grymas. Szybko zapanowałam nad swoja mimiką, i przyozdobiłam swa buźkę w promienny, wspaniały uśmiech, jednak oczy pozostały lodowate.
Odwróciłam się powoli. Mężczyźni skurczyli się na widok mojej miny. Uśmiechnęłam się szerzej.
-Panowie… Chyba czas pojechać na komisariat- zadecydowałam, kręcąc delikatnie głową.
***
Na komisariat zajechaliśmy za niecałe piętnaście minut. Gdy tylko weszłam do budynku, automatycznie wszystkie spojrzenia skierowały się na mnie. Zaśmiałam się. Oj, komuś się dziś oberwie.
-Z przełożonym poproszę- powiedziałam do kobiety siedzącej przy najbliższym biurku. Ta tylko wskazała drzwi po przeciwnej stronie pomieszczenia. Uśmiechnęłam się do niej zniewalająco.
-Dziękuję- powiedziałam, i przeszłam przez salę. Delikatnie zastukałam do wskazanych drzwi, poczym weszłam.
Zastałam przełożonego złączonego w uścisku z jakąś półnaga kobietą. Oparłam się o fakturę drzwi, i skrzyżowałam stopy, uśmiechając się pogardliwie, rozbawiona, w wysoko uniesiona głową.
Funkcjonariusz w tempie błyskawicznym zrzucił z siebie kobietę, a ta, zasłaniając się rękoma, biegała po pomieszczeniu, zbierając części garderoby. Zaśmiałam się.
-Dzień dobry- odparłam rozbawionym tonem, nadal się opierając, podczas gdy policjant poprawiał włosy.
Znaliśmy się już. To on prowadził sprawę mojej matki. Kobieta zdążyła już zarzucić na siebie kremowa bluzkę, a teraz, cała czerwona, podniosła na mnie wzrok.
Uśmiechnęłam się do niej. Była może z 2 lata ode mnie starsza. Pokręciłam głową.
-Wyjdź już- powiedziałam łaskawie, tym samym dając jej wolna drogę. Dziewczyna spuściła głowę i przemknęła koło mnie, a ja zatrząsnęłam za nią drzwi, i cały czas się uśmiechając, zasiadłam wygodnie w fotelu.
-A więc tak rozwiązujesz najtrudniejsze sprawy- zaśmiałam się, spoglądając na niego.
Twarz mężczyzny przybrała szkarłatny kolor, co jeszcze bardziej mnie ucieszyło. Przyda mi się trochę rozrywki.
-Słyszałam że mój stary kolega wam zwiał- zauważyłam beztrosko, wciąż mu się przyglądając. Jego twarz momentalnie wykrzywił grymas niedowierzenia.
-Owszem…- zaczął, ale mu przerwałam. Porzuciłam również udawana beztroskę i rozbawienie. Ponownie stałam się lodowatą, wściekła Kim. A taka jest najgorsza.
-Więc ja się pytam, czemu nie zostałam wcześniej poinformowana-
-Wiesz…- ponownie zaczął, lecz ja znów nie dałam mu dojść do głosu.
-Jesteś idiotą? Przecież nie jesteś głupi. Wiesz, że chce na mnie zemsty. Wolałeś narazić mnie, i złapać jego, nawet moim kosztem- stwierdziłam lodowato.
Mężczyzna przez chwilę siedział z rozdziawioną buzia, trawiąc to co właśnie powiedziałam. Bo trafiłam w samo sedno. Wiedziałam że mam rację.
-Nieprawda…- zaprzeczył jednak nieudolnie policjant- Bezpieczeństwo ludzi jest dla mnie najważniejsze…- tłumaczył.
-Marks, kogo ty próbujesz oszukać? Nie wystarczy ci że przez twa głupotę moja matka jest martwa?- zauważyłam przyglądając się jego reakcji.
-C..Co?-
-Błagam, nie wpadłeś na to? Przecież to Ricky zabił mi matkę. To było dla mnie ostrzeżenie. I jednocześnie cios. To on przeciął jej hamulce.  Wszystko się zgadza- odparłam z uśmiechem.
Marks przyglądał mi się, analizując moje słowa.
-Dobrze, i tak już teraz z tym nic nie zrobię. Ale musimy ustalić działanie. Nie mogę tu  zostać- odparłam, przymykając oczy.
Znalazłam się w niezłych kłopotach. Dopóki Ricky jest na wolności…. Matko.
-Myślę, że najlepszym rozwiązaniem jest, byś w końcu przyjęła wszystkie oferty pracy jako modelka itp. i wyjechała. Na pokazach będziesz mieć zapewniona ochronę. A poza tym w Nowym Jorku odbywa się teraz Fashion Week. Z tego, co nam wiadomo otrzymałaś oferty wystąpienia w roli modelki na praktycznie wszystkich ważniejszych pokazach. Przyjmij je i wyjedź- zaproponował, a ja rozważałam wszelkie za i przeciw. Ten pomysł nie był tak głupi, ale był jeden szczegół…
-Musicie zapewnić bezpieczeństwo wszystkim najbliższym mi osobą. Ricky będzie ich mordował tak długo, aż dojdzie do mnie. A tego sobie nie przebaczę- odpowiedziałam spokojnie, tworząc w głowie listę osób: Jack, tata, Grace, Milton, Eddie, Jerry, Rudy. Możliwe Nate. Nikt więcej nie przychodził mi do głowy.
-Tym już się zajęliśmy. Jerry i Grace SA odpowiednio chronieni. Jack wyjeżdża do swego ojca do Włoch. Tam na pewno zapewnia mu odpowiednią ochronę. Milton jest już na studiach, zadbamy o niego. Eddi- nie znamy jego chwilowego miejsca położenia. Rudy- poradzimy sobie. Ktoś jeszcze?-
-Nate Bruner- dodałam, a policjant zapisał nazwisko kiwając głową.
-Dobrze. Teraz pojedziesz do domu, i się spakujesz. Będzie ci towarzyszyć eskorta, to samo do lotniska. Niestety, w samolocie będziesz zdana wyłącznie na siebie, podobnie jak w Nowym Jorku- powiedział, wstając. Ja również się podniosłam i westchnęłam.
-Złapcie go- rzuciłam tylko na pożegnanie i wyszłam, z pełną świadomością, że moje życie właśnie się diametralnie zmienni…


Taki króciutki, aby nie wybić was z rytmu :)