poniedziałek, 23 grudnia 2013

Epilog


-Jack! Jack!- usłyszałem najpiękniejszy na świecie głos.
Głos, na którego dźwięk moje serce zaczynało bić szybciej. Głos, który przypominał mi wszystko co dobre, który dawał mi… Szczęście. Odwróciłem się szybko. Byłem na latarni morskiej. Słońce zaczynało dopiero wschodzić, odbijając się delikatnie w granatowej wodzie, jednak nie zwracałem na to uwagi. Przede mną stała Kim. Moja Kimi. Cała i zdrowa. Stałem jak zaczarowany. Jak zawsze była olśniewająco piękna. Długie do kolan, złote włosy delikatnie rozwiewał ciepły, czerwcowy wiatr. W turkusowych oczach iskrzyły się wesołe, a zarazem lekko złośliwe chochliki, gdy ich właścicielka wpatrywała się we mnie z taka miłością, że aż zapierało mi dech. Jej wspaniałe ciało przyobleczone było w długą do ziemi, czarną suknie, identyczną do tej, którą miała na balu. W ogóle wyglądała prawie identycznie jak w tedy na balu.
-Jackie, czemu przede mną uciekasz?- zapytała, a jej idealnie wykrojone, pełne, blado różowe usta poruszyły się. Jezu, tak bardzo chciałbym ja pocałować!
Mimo wszystko nie zrobiłem ani jednego ruchu. Bałem się, że gdy tylko chociaż poruszę palcem, moja ukochana zniknie. Dziewczyna, jakby czytając w moich myślach, zaśmiała się. Wpatrywałem się w nią oszołomiony. Była taka piękna, taka olśniewająca, taka doskonała! Gdy się zaśmiała, słychać było jakby miliony malutkich dzwoneczków. Byłem oczarowany. Jak zawsze zresztą.
Zupełnie niespodziewanie Kim zrobiła kilka dużych kroków, i znalazła się niecały metr przede mną. Właściwie, dzieliło nas kilka centymetrów. Dokładnie teraz widziałem bladość jej skóry, złote refleksy czające się gdzieś w tych nieziemskich oczach. Moja towarzyszka uśmiechała się do mnie jednocześnie słodko i przebiegle, przekrzywiając rozkosznie głowę. W tedy poczułem że już dłużej nie wytrzymam. Po prostu musiałem ją pocałować. Pragnęła tego każda komórka mojego ciała. Nie myśląc długo, pochyliłem się i wpiłem usta w jej idealne wargi. Całowałem ją namiętnie, łapczywie, jakby świat właśnie się kończył. A ona nie pozostawała mi dłużna. Oddawała każdy pocałunek, z taką żarliwością, jakby był jej ostatnim. I w tedy nagle, wszystko zniknęło.
Zniknęła biała ścian latarni, do której była przyparta moja ukochana. Zniknęły metalowe kraty pod naszymi stopami. A w końcu zniknęła sama Kim, a ja obudziłem się.
Była 6 rano,  15 wrzesnia 2033r.- 20 rocznica śmierci Kim.
Westchnąłem. Minęło już 20 lat, a ja wciąż się czuję, jakby to było wczoraj. Tak naprawdę, pomimo tych 20 lat, nadal do mnie nie dotarło tak do końca, że Kimi nie żyje. Owszem, przyjąłem to do świadomości. Wiedziałem o tym. Pogodziłem się z tym. Lecz nadal czułem się, jakby moja ukochana tylko wyjechała, tak jak w tedy, do Nowego Jorku, a ja czekał aż wróci. I mimo że wiedziałem że nie wróci, już nigdy, to i tak nie mogłem się pozbyć tego uczucia.
Westchnąłem ciężko, podnosząc się jednocześnie z mojego gigantycznego, królewskiego łoża.
Pierwsze pięć miesięcy po śmierci Kim było koszmarem. Chodziłem nieprzytomny, zamroczony wspomnieniami. Wciąż, wszędzie i na nowo widziałem ukochaną. Gdy szedłem ulicą, podczas zakupów, w dojo- wszędzie. Widziałem jak się uśmiecha, jak podchodzi do mnie… Nie mogłem znieść życia bez niej. Chwała bogu, pomogli mi rodzice, a także Jerry i Milton. Eddi po śmierci Kim wyjechał do szkoły z internatem. Myślę, że kochał się w niej, i musiał poukładać sobie kilka spraw.
Pogrzeb Kim był jak ona: piękny, wspaniały, niesamowity. Biała trumna, niewyobrażalna liczba ludzi, marsz żałobny, a na sam koniec, zgodnie z jej życzeniem, puszczono Queen „ Who wants to live forever”
Kim w trumnie… „NIE”- powiedziałem sobie. Nie będę rozdrapywać ran.
Tak więc wróciłem na chwile do rzeczywistości. Przez ostatnie 20 lat nauczyłem się żyć z tym wszystkim. Jednak zawsze w rocznice śmierci, nie wiedzieć czemu, bawiłem się w masochistę, i wspominałem wszystko. Ciężar ciała dziewczyny, gdy odparowały z niej resztki życia w tedy na dachu. Sposób, w który ostatni raz powiedziała że mnie kocha. Nasz ostatni pocałunek. Świadomość, że już nigdy jej nie zobaczę. Jej pogrzeb. Ją w trumnie. Gdy chowano tę trumnę pod ziemią. Gdy zasypywano moja biedną Kim. Pierwsze dni bez niej. Ten ból, pustkę, rozpacz…
Złapałem gwałtownie powietrze. Te wspomnienia nadal bolały.
Minęło 20 lat. Pewnie zapytacie co się podczas tych 20 lat zmieniło? Wszystko i nic.
Jerry i Grace zamieszkali w Nowym Jorku. Obydwoje odziedziczyli firmy po swoich rodzicach. Maja trójkę dzieci: 2 chłopców i jedną dziewczynkę, Kimberly Dianę Anastazje Martinez. Owszem nazwano ja na cześć Kim.
Jerry i Grece wzięli ślub. Dziewczyna nie wzięła sobie pierwszej druhny. Miejsce obok mnie było puste. Jak stwierdziła, zgodnie z Jerrym: „To miejsce należy do Kim. Nikt nie może jej zastąpić”. Byłem im za to dozgonnie wdzięczny.
Milton razem z Julią w końcu się odważyli i również założyli rodzinę. Mają jak na razie jedno dziecko, chłopczyka, Aleksandra. Nie sądzę by zdecydowali się na większą rodzinę.
Oboje zostali uznanymi lekarzami. Milton został neurochirurgiem, a jego żona kardiochirurgiem. Nikogo to nie zdziwiło.
Z Eddi’m urwał nam się troszkę kontakt. Nie wrócił już po śmierci Kim. Po szkole zamieszkał gdzieś w Arizonie. Podobno tam założył rodzinę, lecz dokładnych informacji nie posiadam.
A ja? Nadal tu jestem. Gdzie indziej miałbym mieszkać? To tu spoczywa Kim, to tu, właśnie w tym mieście przeżyłem najpiękniejsze chwile mego życia. Jedyne co zrobiłem, to przeniosłem się z mojej willi, do posiadłości Crawfordów. Co prawda, należała ona do ojca Kim, lecz ten, po śmierci córki, nie chciał mieć z nią nic wspólnego.  Owszem, bardzo często mnie nie ma. Poszedłem w ślady ojca i zostałem ambasadorem. Dodatkowo nadal trenuję karate. Ale teraz profesjonalnie. Jestem uznanym olimpijczykiem. Tak wiec całymi tygodniami potrafiłem nie być w domu. Mimo to, nie zniósł bym myśli, że domem mógłbym nazywać inne miejsce.
Jestem sam. I będę sam aż do końca życia. Nie, nie robię z siebie męczennika. Po prostu nie czuję potrzeby z nikim być. Kim była moja bratnią duszą, a gdy odeszła, wiedziałem, ze nie chce nikogo innego. Nie, nie żyję w ciągłym żalu. Jak już mówiłem, pogodziłem się ze stratą ukochanej. Naturalnie, wciąż za nią tęsknie i nadal mi smutno z tego powodu, lecz nie rozpaczam. Wieże, że Kim patrzy teraz na mnie z nieba, uśmiecha się i szepcze że mnie kocha. Że jest szczęśliwa. Ta myśl dodaje mi codziennie sił. Przeszedłem długą, wyczerpującą terapię. Nadal jestem pod obserwacją psychologów, lecz mogę w pełni powiedzieć, że jestem szczęśliwy. To trudne to wytłumaczenia. To inny rodzaj szczęścia, niż ten, który byłby, gdyby Kim żyła i założylibyśmy rodzinę. To szczęście płynie z wiary, że ona nadal tam gdzieś jest, czeka na mnie, i nakazuje mi cieszyć się życiem. Cieszyć się tym, że dziś wzeszło słońce. Że róża jest tak intensywnie czerwona. Że mam ludzi, których kocham. Że mam po co żyć.
Czy śmierć Kim cos zmieniła w naszym życiu? Na pewno. Uświadomiliśmy sobie wszyscy, że trzeba Cieszyc się z najbardziej błahych spraw. Kim nauczyła nas, że nie wolno odczuwać strachu. Że nie trzeba bać się śmierci, tylko dzielnie stawić jej czoła. Że życie jest tak piękne, wspaniałe i wyjątkowe, że nie wolno go zmarnować. Dzięki niej wszyscy nauczyliśmy się lepiej żyć.
Naturalnie, najwięcej zmieniło się w moim życiu. Z początku na gorsze. Jednak teraz, z perspektywy czasu, widzę, że tak naprawdę dzięki temu jestem silniejszy. Widzę, co mam, i doceniam to każdego dnia. Nadal kocham Kim. Moje uczucie do niej pozostaje niezmienne. Nie zmieniło się przez 20 lat, i wciąż jest tą samą, gorącą, płomienną miłością jaką była na początku.
Tak naprawdę, śmierć Kim wszystkich nas do siebie zbliżyła. Nawet teraz, gdy wszyscy mieszkają w różnych miejscach, czasem i krajach, nadal się spotykamy.
Często też wspominamy Kim. Wszyscy wiemy, że tego by pragnęła: abyśmy po jej śmierci nie załamywali się, byli silni, a jednak pamiętali o niej. I tak jest. Pamiętamy. Nie tylko my, lecz wszyscy. Cały świat.
Kim zmarła jako bohaterka. Poświęciła swe życie w zamian za tysiące innych. Świat był poruszony. Dodatkowo Kimi  sama w sobie była celebrytką. Gazety rozpisywały się o pechu prześladującym rodzinę Crawfordów,  o tym, jak bohatersko zginęła moja ukochana.
Przy grobie Kim zawsze leży pełno kwiatów, zniczy, podziękowań. Ta dziewczyna nauczyła nie tylko nas jak żyć, lecz wskazała drogę całemu kraju. Co chwila w gazetach pojawia się jakiś artykuł, jak to Kim natchnęła kogoś do życia, do spełnienia marzeń. Przy jej grobie powstała nawet specjalna, zakopana w ziemi skrzynka, z otworem jak przy skarbonce, tylko większym. Ludzie wypisują na kartach swe podziękowania, lęki, marzenia, prośby i tam wrzucają.
Przez śmierć Kimi zdałem sobie także sprawę że w dzisiejszych czasach ludzie potrzebują przewodnika. Kogoś, kto wskaże im drogę, pokaże jak żyć. Kim zawsze marzyła, by być kimś takim. Jej marzenie się spełniło.
Westchnąłem, i wyszedłem z pod prysznica. Tak, zawsze będę kochał Kim. I dlatego spełniam jej prośbę. Nie załamuje się. Cieszę się życiem.
Nagle po domu rozległ się sygnał mojej komórki. Szybko zarzuciłem na siebie granatowy szlafrok, i popędziłem do przedpokoju.
-Halo?- odebrałem
-Hej Jack, dziś jak zawsze, o 15 w dojo?- zapytał Jerry wesołym głosem. Uśmiechnąłem się delikatnie.
-Owszem-
-Super. To do zobaczenia!- rzucił i rozłączył się. W tle usłyszałem jeszcze płacz dziecka.
 Westchnąłem, i wszedłem do salonu. Jak zawsze mój wzrok pokierował się najpierw na gigantyczne zdjęcie przedstawiające mnie i Kim podczas balu, zaraz po koronacji. Uśmiechnąłem się i udałem do sypialni. Tam również widniało wielkie, misternie oprawione w masywna, złota ramę zdjęcie. Wisiało ono akurat na wprost mego łoża, tak że za każdym razem, gdy tylko się budziłem, spoglądałem akurat na nie. Co przedstawiało zdjęcie? Naturalnie moją ukochana Kimi. Zdjęcie było zrobione podczas naszej wycieczki po Yale. Rozpromieniona Kim wpatrywała się w aparat swymi roześmianymi, pięknymi oczami, a jej wspaniałe usta wykrzywione były w radosnym uśmiechu. Wiatr lekko rozwiewał jej włosy, tworząc z nich jakby aureolę. Słońce delikatnie oświetlało jej twarz, tworząc wspaniały światłocień. Stałem chwilę pod zdjęciem, przyglądając mu się ze smutnym uśmiechem.
-Już w tedy byłaś moim aniołem- rzuciłem w przestrzeń, przymykając oczy i przypominając sobie jak wypowiadała swe ostatnie słowa…                                                                                                                                                                                                                       


Ok, wiec to juz oficjalnie koniec. I tak nie bedziecie tęskjić, wiec.... 

sobota, 21 grudnia 2013

Wielki Finał cz. 4- Zupełny koniec


-Tak, a jaką mam gwarancje, że nie uciekniesz, ani mnie nie postrzelą gdy już oddam pilota?- zapytał Ricky z chytrym uśmieszkiem. Spojrzałam mu prosto w oczy, wyciągając jednocześnie rękę.
Chłopak spojrzał na nią, potem w moja twarz, znów na ramię, i ponownie w moje oczy. Na jego twarzy zakwitło zdumnienie. Westchnęłam. Moje serce biło jak szalone. Wiedziałam, że właśnie podpisuje na sobie wyrok śmierci. Lecz, co było dziwne, moja głowa była zupełnie pusta. Ani jednej myśli….
-Złap mnie za rękę, i przykuj do słupa. Oddasz im pilota, a ze mną zrobisz co tylko będziesz chciał- powiedziałam zaskakująco donośnie.
Chłopak przez chwilę rozważał te opcje. W końcu wyjął skradzione kajdanki i jedną z nich założył mi na nadgarstek, a drugą na metalowy słup. Potem rzucił tylko pilota w dół, nawet nie patrząc gdzie upadnie. Na trawniku podniosła się mżawka, lecz my nie zwracaliśmy na nią uwagi. Mierzyliśmy się tylko wzrokiem, stojąc niecały metr od siebie. Wiedziałam że umrę. Wiedziałam to, od kiedy tylko się pojawiłam na tym dachu. Wiedziałam, że już dłużej nie zdołam się wywinąć śmierci. Mimo wszystko moje oczy były całkowicie suche. Głowę miałam uniesiona wysoko. Chce, by właśnie tak mnie zapamiętano. Mogę zginąć, lecz nie umrę skulona, zapłakana. Nie umrę błagając o litość. Umrę z wysoko uniesioną głową, z honorem, odwagą. Do samego końca pozostanę sobą.
Po kilku chwilach ciszy Ricky uśmiechnął się psychopatycznie.
-Oh, Kimi…. Taka piękna, taka odważna, taka doskonałą… Nie szkoda ci umierać? Rozejrzyj się- rozkazał, lecz me spojrzenie nadal było utkwione w jego twarzy. Chłopak roześmiał się donośnie i podszedł do mnie. Wziął  moją twarz w dłonie, ścisnął mocno i obrócił. Moja głowa stawiała mocny opór, więc kiedy mnie w końcu puścił, cały kark okropnie bolał. Ricky nadal ironicznie się uśmiechał.
-Taka dzielna. Taka twarda…. Boisz się pokazać słabość, prawda? Uważasz że pokazanie uczuć, bólu, nienawiści, smutku, to słabość? A ty się boisz słabości….- zaniósł się przerażającym chichotem.
-Nawet w tedy w kopalni, gdy cie biłem, gdy cie torturowałam i głodziłem, nie pokazałaś żadnych emocji. Twoja cudowna buźka była z nich całkowicie wyprana…. Jakbyś nic nie czuła. A ja tak pragnąłem zadać ci ból. Więc męczyłem cie jeszcze bardziej… A tu nic!- wykonał jakiś dziwny ruch dłońmi, po czym nimi klasnął- Ale to nic, to nic….-
-Ricky, czemu?- zapytałam tylko. Chłopak spojrzał mi prosto w oczy.
-Przecież wiesz, czemu- odpowiedział wesołym głosem. Pokiwałam głową.
-Ricky, ludzią co chwila przytrafiają się gorsze rzeczy. Moim zadaniem to nie powód, by aż tak się mścić- wyjaśniłam, patrząc mu w twarz, jednak jej wyraz się nie zmienił.
-Mylisz się kochanie. Dla mnie to idealny powód- odparł, podchodząc bliżej.
-I szkoda, że tak to się musi skończyć… Widzisz, było mnie pocałować te 4 lata temu… W tedy nawet nie przypuszczałaś, że to, ten jeden głupi pocałunek, będzie powodem twojego upadku.  Nie przypuszczałaś, że zginiesz w wieku lat 18, zamordowana na oczach całego świata przez była gwiazdę muzyki pop- zaśmiał się delikatnie, błądząc dłońmi po mojej twarzy.
-Masz rację. Nie przypuszczałam że zginę tak- odparłam, mierząc go spojrzeniem.
Może właśnie o to chodzi? Może to nie moje zachowanie było przystosowane do tego, do tej konkretnej sytuacji, lecz to właśnie ta sytuacja wyniknęła z mojego zachowania. A jeśli tak jest, to czy sama podpisałam na sobie wyrok śmierci, te kilka lat temu, gdy całkowicie straciłam wiarę w ludzi? Czym właściwie było dla mnie życie? Czy tylko bieżącymi problemami, które musiałam rozwiązać, a może darzeniem do doskonałości i przyjemności? Cokolwiek zrobiłam kiedykolwiek, i cokolwiek uważałam, to i tak już nie miało znaczenia. Umierałam. Teraz, właśnie w tym momencie.  I nie ważne co teraz powiem czy zrobię, nie ważne, że będę szczerze żałować i obiecam poprawę- to nic mi już nie pomoże
-Mam coś dla ciebie na pocieszenie… Zginiesz jako bohaterka. Uratowałaś tyle słodkich dzieciaczków, tyle chorych pacjentów, tyle niewinnych ludzi- pokręcił głową, wyciągając z kieszeni pistolet i strzykawkę. Złapałam gwałtownie powietrze.
-Wiesz, że jak tylko mnie zabijesz, oni cię złapią? To aż zabawne, ty… zniszczyłeś mi życie. Torturowałeś mnie, poniżałeś, porwałeś. Zabiłeś mi matkę. Teraz zabijesz mnie. I co za to dostaniesz? Co najwyżej dożywocie, lub karę śmierci… Wow, ale się namęczysz- zaśmiałam się delikatnie, a w moim śmiechu zabrzmiały tysiące dzwoneczków.
Byłam już zmęczona. Nie miałam sił. Myśl, że już nigdy nie otworzę oczu zaczęła mnie trochę przytłaczać. Jednak trzymałam się dzielnie.
-O nie Kimi! To nie takie łatwe, widzisz, ostatnio zdałem sobie sprawę, że jedyne co mnie trzyma przy życiu, jest zemsta na tobie! I tak sobie pomyślałem: a co będzie, kiedy w końcu ją zabiję? Hym… W tedy w końcu zrozumiałem! Przy życiu podtrzymuje mnie jedynie żądza zemsty. Kiedy cię zabiję, nie mam po co żyć! Tak więc, najpierw wykończę ciebie, a potem sam zakończę swój kiepski żywot… Odpowiada?- zapytał, wskazując na leżące na szybie przedmioty.
-Pistolet czy trucizna?- zapytał, jakby był miłym sprzedawcą w centrum handlowym, a nie jakby pytał o środek jakim ma mnie wykończyć. Zaśmiałam się z komizmu sytuacji.
Tak oto miałam sama sobie wybrać, czym wole być zgładzona. Wow, miałam wpływ na to jak zginę! To i tak dużo.
-Trucizna- wybrałam szybko. Odpowiedź była łatwa. Chłopak uśmiechnął się przebiegle.
-Tak myślałem że to weźmiesz. To chyba najlepiej oddaje ciebie prawda? Działasz wolno, niszcząc od środka i zabijając powoli, aż w końcu wykańczasz- zaśmiał się, podniósł strzykawkę i zbliżył się do mnie. Stałam tam, z wysoko uniesiona głową, wiedząc, że właśnie nadchodzi mój koniec. Nad czym myślałam? Nad tym, czy policjanci nie mogli by nic zrobić. Czy nie mogliby pomóc. Nie, nie bałam się. Nie, nie łapałam się resztek życia, nawet nie walczyłam. Czemu?... Bo wiedziałam cos, czego jeszcze nikt inny nie wiedział. Że Ricky znów nie działał sam. Gdy na samym początku wychyliłam się z dachu, patrzeć na trawnik, miałam konkretny cel. I zauważyłam to co chciałam. W tłumie, praktycznie zaraz za Jackiem majaczyła twarz Artura. Przyjrzałam mu się dokładnie. Zaciskał dłoń na kieszeni spodni, na dużej wypukłości. Wiedziałam co to jest od razu. Pistolet. Już wiedziałam, jaki jest plan- jeśli Ricky mnie nie wykończy, jeśli mu ucieknę, Artur ma zabić Jacka. A ja nie mogłam na to pozwolić.
Chłopak doszedł do mnie, i powoli odwrócił moja wolna rękę żyłą do twarzy. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się psychopatycznie.
-Mam nadzieje, że nie boisz się strzykawek- zaśmiał się, i jednym ruchem wepchnął mi igłę w ramie. Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza. Trafił w tętnice, a krew nie była niczym blokowana. Prędzej umrę z wykrwawienia, niż od trucizny. Ricky również to załapał, bo szybko wyjął opaskę uciskową z kieszeni, która, nie mam bladego pojęcia jak tam się znalazła. Potem puścił moją rękę, odszedł kilka kroków dalej i stanął, przechylając lekko głowę by ocenić swe dzieło. Trucizna zaczynała działać. Czułam ją, czułam jak się porusza, lekko szczypiąc w żyły. Moje serce zaczęło walić  cztery razy mocniej. Po kilku minutach zaczęło mi się kręcić w głowie. Przytrzymałam się słupa, podczas gdy Ricky odpiął mi kajdanki. I tak zginę, nikt nie zdąży mi podąć na czas odtrutki. Chłopak odłożył kluczki ki na szybę koło pistoletu i wziął broń. Uśmiechnął się do mnie.
-Wybacz, ze tak to się musiało skończyć- rzucił cicho, patrząc na mnie, i przyłożył sobie pistolet do głowy. Patrzyłam prosto na niego. Prosto w jego oczy. Były bez wyrazu, nie ukazywały nic. Już były martwe. Przełknęłam ślinę, nie odrywając wzroku od chłopaka. Padł wystrzał. Z głowy Rickiego popłynęła rzeka krwi, jednak nie wcelował tam gdzie zamierzał. Było pewne że zginie w przeciągu niecałych pięciu minut, jednak nie zginał na miejscu, tak jak planował. Teraz leżał na dachu, w kałuży własnej krwi, zanosząc się niepohamowanym, histerycznym śmiechem. Stałam nad nim, lekko się kołysząc, doskonale sobie zdając sprawę, że za chwilę również umrę.
-KIM!- wrzasnął Jack i pędem wbiegł do szkoły.
Spojrzałam w dół, patrząc na przerażone twarze ludzi. Teraz nic im nie grozi. „Zadbałam o to”- pomyślałam, i uśmiechnęłam się smutno. Ból w klatce piersiowej wciąż narastał.
-Kim!- krzyknął Jacka, wpadając na dach. Podbiegł od razu do mnie.
-Kim, Kim, Kimi, Kim- mówił dławiącym się głosem, dłońmi błądząc po mojej twarzy, wśród włosów. Uparcie patrzyłam w podłoże. Nagle usłyszeliśmy okropny, ochrypły, psychopatyczny wręcz śmiech.
-Teraz już nic jej nie pomoże. Nawet ty, tak bardzo zakochany nie zdołasz jej pomóc. Umrze. Tak jak powinna umrzeć w tedy w kopalni- wychrypiał Ricky i znów zaniósł się psychopatycznym śmiechem, który przeszedł w dławienie. Po sekundzie wypluł sporą dawkę krwi. Te słowa podziałały na Jacka jak płachta na byka. Jego twarz wykrzywił grymas wciekłości. Wiedziałam że chce odwrócić się i wykończyć Rickie’go. Za to że zniszczył mi życie. Za to że nie dał nam możliwości. Za to że mnie zniszczył, uśmiercił. Wiedziałam to. Ale mimo wszystko nie mogłam na to pozwolić.
-Jack, nie- powiedziałam łagodnie lecz stanowczo, kładąc mu dłoń na ramionach.
Chłopak spojrzał na mnie z tak wielkim smutkiem, tak wielkim bólem, i bezgraniczną miłością. Patrzyłam mu w oczy spokojnie, i gładziłam go lekko po włosach. Trucizna powoli, lecz nie powstrzymanie rozchodziła się po moim ciele, piecząc lekko w żyły. Wiedziałam że nie pozostało mi zbyt wiele czasu. Może 15-ście minut. Może mniej. Odwróciłam wzrok od Jacka i zaczęłam się po kolei przyglądać wszystkiemu co mnie otaczało. Przyjrzałam się słońcu cudownie odbijającemu się od lekko poruszanych wiatrem liści. Soczystej zieleni trawy, drgającej lekko. Byłam zaskoczona. Po raz pierwszy zobaczyła świat tak jasno: był taki żywy, wspaniały i cudowny. Pełen barw, kolorów, dźwięków. Czułam się oszołomiona, i tak niesamowicie szczęśliwa. Jakbym przez całe życie oglądała świat jedynie przez pryzmat, a teraz widziała go po raz pierwszy. To było cudowne. Widziałam wyraźnie wszystko. I czułam. Czułam delikatny, ciepły wiatr, który owiewał moje gołe nogi, i odrobinę rozwiewał włosy. Widziałam twarze ludzi, tak wyraźne, jakby były obrazem na płótnie, a nie realnymi postaciami. Słyszałam szum wiatru, grającego na drzewach, trawach, kwiatach. Zauważyłam że róża jest tak intensywnie czerwona. Pomyślałam o całym swym życiu. O wszystkim, co kiedykolwiek zrobiłam źle. O wszystkich sytuacjach, gdy postąpiłam okropnie. Mimo wszystko niczego nie żałowałam. Przypomniałam sobie wszystkie te wspaniałe chwile. Dłonie Jacka w moich włosach. Jego usta na moich. Jego usta, szepczące że mnie kocha. Nasz taniec na balu. Wszystkie sytuacje, gdy tak chciałam go po prostu przytulić, lecz nie pozwalała mi na to własna duma. Gdy się ze mną droczył. Ulgę, gdy zobaczyłam go w kopalni. Spojrzałam w oczy chłopaka. Jack przyglądał mi się, a w jego oczach majaczyły łzy. Uśmiechnęłam się do niego delikatnie. Nie chciałam umierać. Lecz tez nie panikowałam, nie pytałam dlaczego ja. Byłam z tym pogodzona. Żałowałam że nie pójdę na studia. Że nie stanę na ślubnym kobiercu. Że nie założę białej suknie ślubnej. Że nie będę mieć dzieci. Że nigdy nie zobaczę jak one dorastają. Zawsze, gdy myślałam o śmierci , nie bałam się jej. Bałam się, że odchodząc z tego świata, nie pozostawię po sobie niczego. Lecz teraz wiem, że to nie prawda. Pozostawię po sobie wspomnienia. Zostanę zapamiętana jako Kim Crawford. Królowa balu maturzystów. Najpopularniejsza, najpotężniejsza dziewczyna w mieście. I jedna z popularniejszych na świecie. Dziewczyna Jacka. Piękna, wspaniała. Uratowała szkołę i wiele ludzkich istnień. Wiedziałam, ze pozostawię po sobie ślad- w ludzkich sercach, w wspomnieniach
-Kim…- głos Jacka się załamał. Znów spojrzałam na niego.
-Jack… Kocham cię. Zawsze…-
-I na zawsze- powiedzieliśmy jednocześnie. Posłałam mu  delikatny uśmiech. Już nigdy go nie zobaczę. Już nigdy nie otworze oczu. Już nigdy nie napije się ulubionej latte. Nie wiedziałam co ma być. Wiedziałam jedno: nie chce umierać. Lecz wiedziałam też drugie: nie mam wyjścia. Więc lepiej się z tym pogodzić.
-Kim… Wiesz że jesteś, byłaś i zawsze będziesz moją jedyną, prawdziwą miłością?- zapytał Jack, gładząc mój policzek dłonią. Uśmiechnęłam się smutno.
-A ty moją…- odpowiedziałam cicho, patrząc na zachód słońca. Patrzyłam na jego złote promienie, czułam je na twarzy. Uśmiechnęłam się lekko. Przypomniała mi się scena w szpitalu, gdy tymi słowami wybudził mnie ze śpiączki. I scena w kopani, gdy po raz pierwszy mi to powiedział. Byłam pewna że odchodzę, a potem, gdy wybudziłam sie w szpitalu… Lecz teraz wiedziałam, że żegnam się z nim już na zawsze.
-Kocham cie Jack- odparłam, patrząc w dal. Widziałam słońce przebijające się przez gałęzie drzew. Lekko drgającą trawę. Do oczu nabiegły mi łzy, lecz tak szybko jak się pojawiły, równie szybko znikły. Jack szybko mnie pocałował, nie delikatnie, lecz zachłannie, namiętnie. Oderwał się ode mnie, podczas gdy ja przypominałam sobie wszystkie cudowne sceny mojego życia. Taką prywatną listę przebojów. Smak warg Jacka. Jego ramiona owinięte wokół mnie. Sposób w jaki wymawiał moje imię. Uśmiechnęłam się. Miłość dodawała mi odwagi. Szum fal na plaży. Słodki śpiew ptaków… Zapach nowego samochodu…
Wszystkie chwile zamknięte w tej jednej….


Więc oto koniec :). Wiem, zabijecie mnie XD. Jeszcze epilog, myślę że wyrobię sie na poniedziałek. Dziekuję wszystkim osoba które wytrwały w tej histori od poczatku do końca, a tagże tym którzy dopiero zaczeli przygodę z tym blogiem. Nie kończę całkowicie działaności, caś wymyślę na pewno. Myślę że seria: "Z dawnych lat..." przejdzie, mam również kilka innych pomysłów. Ale wszystkie one są wcześniejszą wersją tej histori, i wszystkie i tak kończa sie w tym momencie. Zobaczymy. Zawiodła mnie tochę ilość komentarzy pod ostatnim postem, lecz trudno, nie można mniec wszystkiego. Dziekuje jeszcze raz, i kocham was, na zawsze :) :*

czwartek, 19 grudnia 2013

Wielki Finał cz.3


Wpadłam do znajomego budynku jak burza. Liczyła się każda minuta, nie mogłam sobie pozwolić na żadne opóźnienia. Pierwszy problem pojawił się już przy samym wejściu. Wszędzie stali porozstawiani policjanci. Widocznie dostali odgórny nakaz, że mają mnie trzymać z daleka od budynku do odwołania, bo nie chcieli mnie wpuścić. Podirytowana, ze przerywają mi w tak ważnym momencie, szybko ich znokautowałam. Podbiegłam pędem do windy. I tu pojawił się problem numer dwa. Winda była zepsuta. Zaklnełam głośno, wbiegając na schody. Przeskakiwałam po kilka stopni na raz, kilka razy o mało się nie zabiłam. Wciąż miałam okropne, palące uczucie, że marnuje czas. Że właśnie w tym momencie Ricky może kogoś zabijać, że to wszystko moja wina….
Byłam już na samym szczycie schodów, gdy pojawiła się powtórka problemu numer jeden. Rozwiązanie również było podobne, lecz brutalniejsze. Doszło do tego, że w napadzie szału rozwaliłam mężczyźnie delikatnie tył głowy o metalową obręcz, jednak nawet się tym nie przejęłam, za to gwałtownie, z całej siły jaka posiadałam pchnęłam drzwi, wkładając w to całą złość i frustracje jakie się we mnie gromadziły.
Z początku nie zobaczyłam nic. Oślepiło mnie słońce. Przez tę jedną, króciutką chwilę, wyszłam jakby ze swojego ciała, i przestała całkowicie odczuwać cokolwiek. Zero emocji, zero pośpiechu, żadnego strachu czy stresu. Czułam jedynie łagodny wiatr rozwiewający moje włosy, przyspieszone, nierówne bicie mojego serca, ciepło słońca na twarzy i błogi spokój. Jednak bolesny krzyk po mojej prawej stronie boleśnie przywrócił mnie do rzeczywistości, sprawiając wrażenie, jakby ktos wylała na mnie kubeł lodowatej wody. Wszystkie uczucia wróciły zwielokrotnione, a ja usłyszałam jeszcze inne odgłosy. Spojrzałam w dół. Obserwowała nas ogromna widownia. Ludzie stali  zgromadzeni wokół szkoły, niektórzy nawet rozłożyli sobie namioty. Domyśliłam się że to rodzice dzieci przetrzymywanych w tej szkole. Wypuściłam wolno powietrze. Przeszukiwałam tłum w poszukiwaniu Jacka. Moje serce przyśpieszyło, gdy go zobaczyłam. Stał tam, cały i zdrowy. Nagle moje serce zamarło…
-Jak miło że raczyłaś nas zaszczycić swą obecnością Kimi- rzucił przyjaznym tonem Ricky.
Odwróciłam twarz w jego kierunku.
Scena którą ujrzałam przyprawiła mnie o zawroty głowy. I to bynajmniej nie z obrzydzenia.
Pod ścianą na dachu ( pozostałością po nieudolnym planie powiększenia szkoły o jedno piętro) stali w szeregu moi bliscy. Znajdowali się tam wszyscy, którzy mogli cos dla mnie znaczyć. Ojciec, siostra, kilka bliższych koleżanek… Wszyscy ze śladami pobicia i torturowania. Nad samą krawędzią dachu leżały ułożone dwa ciała. Oba wystawiona na widok publiczny, tak by każdy mógł je zobaczyć. Postacie miały włosy całe w krwi, siniaki na twarzy wręcz uniemożliwiały rozpoznanie osoby. Cały dach zalany krwią, w mniejszych lub większych ilościach. Po środku tego wszystkiego stał Ricky, uśmiechając się do mnie szelmowsko, a u jego stóp spoczywał Nate. Leżał bezwładnie, twarz miał zakryta rękoma.  Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza. Zakręciło mi się w głowie.
Widać było, że chłopak najwięcej przeszedł. Jego ciało pokrywały liczne rany i zadrapania,  pełno granatowych siniaków, postrzępione ubranie całe było w błocie i osoczu.
Chłopak na dźwięk mojego imienia podniósł delikatnie, ledwo zauważalnie głowę. Przełknęłam ślinę.
Co ten potwór mu zrobił? Cała twarz była napuchnięta, czerwono- żółto- granatowa. Praktycznie nie dało się dostrzec oczu, usta były jedna wielka sieczką. Zupełnie nad sobą nie panując, rzuciłam się w jego stronę, jednak blondyn zastąpił mi drogę.
-Nie Kimi- powiedział słodkim jak miód tonem, uśmiechając się uroczo.
Posłałam mu mordercze spojrzenie.
-Jestem tu Ricky. Wypuść ich-  zażądałam z mocą, silna i pewna siebie, choć w środku trzęsłam się jak mała dziewczynka.
Oprawca poszerzył swój uśmiech.
-Ale nie sądzisz, ze bez nich było by nudno?- zapytał, podchodząc do Clary, i chwytając jej twarz w dłonie.
Dziewczyna miała łzy w podkrążonych oczach. Pod prawym okiem widniał wielki, już lekko żótniejący siniec. Uniosłam głowę wysoko.
-No powiedz jej Clary, czy nie dobrze się razem bawimy?- zaśmiał się szaleniec, błądząc dłońmi wśród jej włosów, po czym pociągnął je mocno.
Koleżanka krzyknęła przeraźliwie, a Ricky trzymał w dłoni pukiel ciemnych loków.
-To tak na pamiątkę- powiedział, wyciągając z kieszeni nóż.
-Ricky! Jaka była nasza umowa? Ty nie dotrzymujesz swojej strony, to ja również nie dotrzymuje mojej- syknęłam, wyrywając mu z zaskoczenia nóż.
Chłopak przez chwile się wahał, po czym psychopatycznie się uśmiechnął.
-Dobrze, puszczę ich. Ale jedynie dachem- odparł, śmiejąc się obrzydliwie.
Szybko przeanalizowałam jego propozycję. Szkoła miała trzy pietra, a my znajdowaliśmy się na samym dachu. Nawet jeśli się nie zabiją, to z pewnością połamią.
Uśmiechnęłam się.
-Dobrze. Ale ja ich zrzucę- zaśmiałam się, przekrzywiając głowę.
Po twarzy blondyna przebiegło zdumienie, lecz równie szybko jak się pojawiło, tak znikło, a zastąpił je dobrze mi znany uśmiech psychopaty.
-Jak sobie życzysz- odparł, odsuwając się na bok, by zrobić mi przejście.
Wszystkie moje myśli i zmysły były wytężone. Aż za dobrze zdawałam sobie sprawę, że wystarczy jedne błąd, jeden zły ruch, a wszystko pójdzie w diabły.
Podeszłam najpierw do szeregu przy ścianie. Wszyscy słyszeli nasza rozmowę, i teraz na ich twarzach rysowała się panika. Uśmiechnęłam się do nich uspokajająco.
-Spokojnie, mam plan- powiedziałam, prowadząc ich przez dach.
Na samej krawędzi ustawiłam ich w kolejce, i każdego po kolei spychałam w dół. Inni sami skakali.
Nie, nie odbiło mi. Przy tej części szkoły rozłożona była trampolina na placu. Niejednokrotnie używaliśmy jej do treningów. Nigdy nawet nie przypuszczałam, że może okazać się tak przydatna.
Na sam koniec podeszłam do leżącego na ziemi chłopaka.
-Nate, Nate…- szepnęłam, klękając koło niego, i jednocześnie delikatnie dotykając jego ramienia.  
Mój towarzysz spojrzał na mnie z trudem. Do oczu nabiegły mi łzy. Czyli jednak Eddie miał trochę racji…
-Nate, już wszystko dobrze- powiedziałam, głaszcząc go uspokajająco po ramieniu i głowie.
Chłopak przełknął ślinę.
-Nie zostawię cię tu- powiedział. Na mojej twarzy pojawił się delikatny, ledwie zauważalny uśmiech.
-Musisz Natie. Ale obiecuję, jeszcze się spotkamy- zapewniłam łagodnie.
Nate pokręcił głową.
-Nie Kimi, tak nie…- zaczął, lecz po prostu go pocałowałam. Delikatnie jak skrzydła motyla, ledwo musnęłam jego wargi swoimi.
-Obiecuje- powtórzyłam z mocą. Wiedziałam, że się podda. Uśmiechnęłam się łagodnie, i pomogłam mu wstać, po czym jego również zrzuciłam z dachu.
Stałam tak na krawędzi, próbując nad sobą zapanować.
W głowie miałam zupełny mętlik. Nie wiedziałam co mam zrobić, nie mogłam znaleźć wyjścia z tej sytuacji. Nic. Czułam się tak okropnie bezradna. Momentalnie zachciało mi się płakać, lecz zacisnęłam zęby. Nie mogę płakać. Nie wolno mi okazać słabości. Nigdy.
-Ricky! Możesz mi powiedzieć łaskawie po co to robisz?- zapytałam, przyglądając się chłopakowi.
-Oh Kimi! Taka inteligentna, a taka głupiutka! Czemu…? To proste. W tej szkole- tu wskazał na czarne obicie dachu- zakończyła się moja kariera. Przypomnę, że to ty ją zniszczyłaś- przerwał na chwilę
-W tamtej galerii handlowej miałem wystąpić miesiąc po tourne po szkołach. Jednak przez ciebie, nie chcieli mnie tam!- kolejna przerwa na złapanie gwałtownego oddechu.
-A tam!- wskazał palcem kierunek szpitala- Tam wylądowałaś po tym jak o mało cię nie zabiłem. Odratowali cię. Zniszczyli wszystko, co mi pozostało. Zniszczyli mą zemstę! Więc teraz to ja zniszczę ich!-
Wykrzyknął, zanosząc się jednocześnie psychopatycznym śmiechem. Przez chwile mu się przyglądałam, po czym zamknęłam oczy. Musiałam sobie wiele spraw przemyśleć. Miałam bardzo mało czasu. Wiedziałam, że on to zrobi. Był do tego zdolny. Było tylko jedno wyjście.
-Ricky, może się potargujemy?- zaproponowałam na pozór wesoło, otwierając oczy. Podjęłam już decyzję.
Blondyn przez chwilę patrzył na mnie, jakbym to ja zwariowała.
-A co ty mi możesz zaoferować? Nie chce twoich pieniędzy- powiedział, spluwając.
Na sekundę przymknęłam powieki, jednak szybko je rozwarłam. Odwróciłam wzrok od jego twarzy.
-A co powiesz na taki układ?: Ty rozbroisz bomby i oddasz pilota policji, a w zamian…- zrobiłam chwile pauzy. Te słowa nie chciały mi przejść przez gardło.
-A w zamian?...- powtórzył z drwiącym uśmieszkiem chłopak.
-A w zamian weźmiesz mnie. Zrobisz ze mną co zechcesz. Będziesz mógł mnie w końcu zabić- dokończyłam wyraźnie i donośnie, z wysoko uniesiona głową, wpatrując się bez cienia strachu w zaskoczone oczy Ricki’ego…



No, to mamy kolejny rozdział. Jeszcze jedna część wielkiego finału, a potem epilog. Dziekuje bardzo za komentarze, a aby jeszcze bardziej was zachęcić do komentowanie, postanowiłam, że im więcej komentarzy, tym szybciej dodam Finał. Mam nadzieję, że checie poznac zakończenie :3

Kocham Was  :*
Olcia

środa, 11 grudnia 2013

Wielki Finał cz.2


-Kogo ma?- warknęłam do słuchawki telefonu.
Po drugiej stronie usłyszałam szemraninę.
-Marks…. Jak boga kocham, gadaj!- rozkazałam.
Przełożony policji westchnął ciężko.
-Twojego ojca, Clary, kilka innych koleżanek ze szkoły, twoją siostrę, Nata…- wymieniał funkcjonariusz niechętnie, a ja słuchałam w skupieniu. Na imię chłopaka zadrżałam.
Nie błagam, nie Nate.
-Czemu mi nie powiedzieliście o tym warunku?-
-Baliśmy się, że zaczęłabyś działać zbyt pochopnie- wyjaśnił, na co prychnęłam.
-No tak, duże lepszym rozwiązaniem jest poświęcenie kilka żyć ludzkich, tylko po to by złapać jednego psychopatę- stwierdziłam sarkastycznie.
-Kim..- zaczął policjant, lecz nie miałam zamiaru słuchać jego wyjaśnień.
-Kogo już zamordował?- tylko to mnie już interesowało. Kto już zapłacił życiem za to, że mnie zna, za to, że nie zdążyłam na czas?
Mężczyzna się zawahał.
-Nie sądzę aby to był do….-
-KOGO?!- wrzasnęłam.
Nie miałam siły bawić się w ten cholerny teatrzyk. Czy on naprawdę jest całkowicie wyprany z jakiegokolwiek szacunku do ludzkiego życia?
-Nijaka Gwen, oraz Mendy Marson- odpowiedział powoli.
-Jak je zamordował?-
-Zastrzelił je- padła odpowiedź. Wypuściłam wolniutko powietrze przez usta, i zamknęłam oczy, licząc do dziesięciu.
Rozłączyłam się, i odłożyłam telefon na karoserię samochodu. Czyli to prawda. Dwie godziny opóźnienia, dwie martwe osoby. Osoby, które znałam, z którymi coś mnie łączyło.
Poczułam pod zaciśniętymi powiekami pieczenie. O nie, ja nie płaczę. Nie mogę!
-Kim…- zaczął Jack, wymijając z zawrotną prędkością po cztery samochody na raz.
Nie odezwałam się, za to przycisnęłam dłoń do twarzy, i przeczesałam nią włosy. Mimo to chłopak się nie poddawał. Wzrok miał co prawda wbity w drogę przed nami, lecz widać było, że chce coś powiedzieć.
-Kim, co czujesz do Nata?- zapytał w końcu.
Dźwięk, który wydobył się z moich ust był jednocześnie prychnięciem i śmiechem.
-Serio Jack? Akurat teraz chcesz o tym rozmawiać? Też sobie wybrałeś moment-
-Bo zauważyłem jak zareagowałaś na wiadomość że mają Nata. I chce wiedzieć, co do niego czujesz- stwierdził, nie patrząc na mnie.
-A jak niby zareagowałam?-
-No wiesz… Wydawałaś się zdruzgotana i przerażona, zadrżałaś, zacisnęłaś zęby…- zaczął wymieniać.
-Lubię go Jack. Nawet bardzo. Znamy się od początku liceum, przecież zawsze byliśmy blisko- wzruszyłam ramionami, przyglądając się jego profilowi.
-Zawsze mnie to wkurzało. To, że nie lubiłaś się przytulać, a mimo to wciąż przytulałaś się z Nate’m, to, że trzymaliście się za ręce, to że chodziliście trzymając się za ręce, to jak do siebie mówiliście, że co chwila umawialiście się na kawę, do kina, jak nadawaliście na lekcjach… I jak twierdziliście że to tylko przyjaźń- powiedział Jack, marszcząc przy tym brwi.
Poczułam się jakby ktoś mnie kopnął w żołądek.
-Jack… Nate jest dla mnie ważny. Bardzo ważny. Nie będę przed Toba ukrywać, że bardzo mi na nim zależy. To cos więcej niż przyjaciel. Ale… I tak ci nie zagraża. Mogę coś tam do niego czuć, lecz to nie równa się nawet w połowie temu co czuje do ciebie. I nigdy nie będzie. Kocham cię Jack, zrozum to w końcu- zażądałam, akurat w chwili, gdy zbliżaliśmy się do szkoły. 
Bo właśnie tam umiejscowił całą scenę Ricky. Na dachu szkoły. W miejscu, gdzie to wszystko się zaczęło. „Zaczęło i skończy”- pomyślałam, uśmiechając się ironicznie.
Czułam się jakbym śniła. To wszystko było po prostu tak nierealne. Nic do mnie nie docierało. Znaczy… wiedziałam to wszystko. Wiedziałam, że Ricky podłożył Bąby, i czeka właśnie na mnie. Wiedziałam, że zamordował już dwie osoby. Wiedziałam że one SA martwe, ale… Nie do końca to do mnie docierało.
Właśnie, morduje co godzinę…
-Jack, szybciej! Za pięć minut on zamorduje kolejna osobę!!!!- wydarłam się.
Chłopak się skrzywił.
-Wybacz Kim, nie da rady…- powiedział, wskazując na gigantyczny korek który utworzył się przed nami. Zaklnełam pod nosem.
-W dupie z tym wszystkim! Jedź chodnikiem!- rozkazałam. Dwa razy nie musiałam powtarzać.
Mój ukochany prowadził jak szalony, nie zważając na złorzeczących ludzi. Ja też miałam ich gdzieś. Zostały mi tylko dwie minuty…
Z piskiem opon zahamowaliśmy przed budynkiem szkolnym. Z prędkością błyskawicy wysiadłam z samochodu, i zaczęłam przeciskać przez gigantyczny tłum gapiów.
Jeden z policjantów mnie zauważył, i coś szepnął do Marksa. Ten zaczął się rozglądać wokół, Az mnie dostrzegł.
-Rozejść się!- wrzasnął przez megafon, do ludzi blokujących mi przejście. Tłum momentalnie się rozstąpił.
Wypuściłam szybko powietrze, i przeszłam pod czerwono-białą linką,   wyznaczająca teren na który wstęp był wzbroniony osobom nieupoważnionym. Teren ten znajdował się u samych stóp budynku.
Spojrzałam w górę, akurat w momencie, gdy Ricky przykładał Nata’owi pistolet do głowy.
Z mojej głowy odparowały wszelkie mysli. Serce zaczęło walić gwałtownie, oddech przyśpieszył. Nie błagam, nie!!!
Nie wiedząc co robie podbiegłam do Marksa i wyrwałam mu megafon z dłoni.
-Jestem już Ricky!!! Nie masz po co go zabijać!- wrzasnęłam w stronę dachu.
Blondyn momentalnie się odwrócił. Na jego twarzy zakwitł obrzydliwy uśmiech. Opuścił dłoń z pistoletem wzdłuż ciała, za to brutalnie uderzył Nata w plecy. Chłopak upadł, i znalazł się poza zasiegiem mojego wzroku. Nie wiedziałam co mam zrobić. Moje ciało przeszedł dreszcz.
Nagle zauważyłam że Ricky coś krzyczy. Podeszłam jeszcze bliżej, aby cokolwiek usłyszeć.
-Skoro tak bardzo ci na nich zależy, to może zgodzisz się na układ?- zaproponował chłopak. Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza.
-Czego chcesz?-
-Umówmy się tak: ja ich wypuszczę, ale w zamian ty wejdziesz do mnie na dach. Bez eskorty, bez niczego- zaproponował.
Spojrzałam za niego, gdzie stali zakładnicy. Twarz mojego ojca wyrażała niedowierzenie pomieszane ze strachem. Wyobraziłam sobie Nata leżącego u jego stóp. Co mogłam zrobić? Nie miałam wyjścia.
-Zgoda…- powiedziałam, bardziej do siebie niż do niego, po czym wbiegłam do budynku…

wtorek, 10 grudnia 2013

Wielki Finał cz.1


-Czyli chcesz powiedzieć że twój dawny prześladowca który nadal cie nienawidzi i pragnie zabić, psychopata, Ricky Wiwer kilkanaście tygodni temu uciekł z wiezienia, a teraz podłożył bomby pod ośrodki publiczne i grozi odpaleniem, jeśli ty nie zainterweniujesz?- pyta Jack, z zawrotną prędkością prowadząc czarnego mustanga.
Głupi pilot helikoptera stwierdził że: „Policja zabroniła podlatywać blisko strefy zagrożonej, wiec będę się musiałam tam dostać od lotniska sama”.
Wiem, idioctwo.
-Nie Jack. Nie chce powiedzieć, ale muszę- odparłam, patrząc w mijaną za oknem drogę.
-Czemu nic mi nie powiedziałaś!?- krzyczy Jack. W jego głosie pobrzmiewa pretensja. Spuszczam spojrzenie na swoje dłonie.
-I tak nic byś nie zrobił. A poza tym to było akurat po tej Dolores…- powiedziałam cicho, nadal przyglądając się swoim dłonią.
Jack wolno wypuścił powietrze. Odważyłam się na niego spojrzeć. Minę miał zaciętą, oczy utkwione w asfalcie przed nami, a dłonie mocno zaciśnięte na kierownicy. 
Powoli uniosłam rękę, i przejechałam delikatnie palcem po jego ramieniu.
Wszystkie mięśnie miał spięte. Westchnęłam ciężko i przymknęłam oczy.
-Jackie…- zaczęłam, ale w głowie miałam totalna pustkę. Bardzo rzadko zdarzała się taka sytuacja, żebym nie wiedziała co mam zrobić, więc byłam podwójnie zagubiona.
Przymknęłam powieki, i oparłam głowę o oparcie.
W mojej głowie panował totalny chaos. Nie miałam bladego pojęcia, jak będzie wyglądać dzisiejszy dzień. Jezu…
Zaśmiałam się melodyjnie.
-Co cie tak bawi?- uniósł brwi Jack, spoglądając na mnie. Pokręciłam głową.
-Jak sobie pomyśle, ile rzeczy się zmienia w ciągu jednej sekundy… Jak sobie pomyśle, ile rzeczy zmieniło się w moim życiu…. Aż nie mogę w to uwierzyć- powiedziałam, ponownie odwracając głowę. Nienawidziłam mówić o swoich uczuciach.
Jack pochwycił mój podbródek w dwa swoje palce, i delikatnie, acz stanowczo przekręcił moja głowę, tak, abym spojrzała w jego oczy.
-Kim… Zmiany SA nieodłączną częścią życia. Są nam potrzebne, abyśmy mogli normalnie funkcjonować- tłumaczył mi powoli, nie odrywając ani na chwile spojrzenia, czym nieomal spowodował zderzenie czołowe.
-Jack, wiem. Naprawdę to wiem. Tylko czasem mam takie wrażanie… Nie ważne-  pokręciłam głowa w geście rezygnacji, gdy moje serce już trochę się uspokoiło.
 -Wszystko będzie dobrze- przyrzekł chłopak, ponownie skupiając uwagę na jezdni.
Zamknęłam oczy. Tak, naprawdę chciałam w to wierzyć. Ale nie potrafiłam. Już nie. Czy ja naprawdę byłam kiedyś tak głupia, i myślałam ze już nigdy nie zobaczę Rickiego? Że to koniec moich problemów z nim?
Pokręciłam głową nas własna głupotą. W głowie mimowolnie zaczęły się objawiać wspomnienia. Stawały mi przed oczami jak żywe. Dosłownie czułam wszystko, przezywałam to wszystko od nowa.
Lekki wiatr rozwiewający moje złote włosy gdy chodziłam po głównym deptaku w środku nocy. Szum fal obijających się o skały. Przyjemny dreszcz gdy Jack włożył mi włosy za ucho po raz pierwszy. To wspaniałe mrowienie całego ciała, gdy mnie dotknął. To, jak przytulałam się z Natem na środku pasów na Manhattanie. Tamto pamiętne ognisko klasowe.  Dłonie Nata na moich, w tedy w limuzynie. Śpiewanie w deszczu wraz z Donną, wspólne piżama-party z dziewczynami. Jak przytulałam się z Natem na szczycie gigantycznej drabiny, i prawie zlecieliśmy. Święta w zeszłym roku które spędziłam z rodzicami…
Momentalnie wspaniałe obrazy przemieniły się w koszmary. Uderzenia na mojej skórze. Krew we włosach. Ból po przebiciu nożem. Łzy Jacka. Chwila, gdy odkryłam że się o mnie założył. Gdy zwątpiłam w niego. Gdy Dolores zarzuciła że mnie zdradził. Gdy Nate miała na mnie focha z niewiadomych przyczyn. Gdy w szpitalu żadne z rodziców mnie nie odwiedziło. Policzek od matki. To wrażenie że ktoś mnie rozrywa na kawałki…
-Kim, Kim, KIM!!!- wrzeszczy Jack, potrząsając mną. Gwałtownie otworzyłam oczy.
Oddychałam jak po przebiegnięciu maratonu, a czoło było zalane zimnym potem.
Chłopak objął mnie szczelnie i kołysał powoli. Samochód stał zaparkowany na poboczu autostrady.
-To tylko zły sen, nic ci nie grozi- mówił uspokajająco chłopak, głaszcząc mnie po włosach. Pokręciłam głową.
-Nie Jack, to nie był sen. To wspomnienia- wyjaśniłam, uspokajając kołaczące serce. Nie mogę się bać bólu. To niedopuszczalne, nie, biorąc pod uwagę, co musze dziś zrobić.
Właśnie w tej chwili telefon zaczął wibrować w mojej torebce. Wypuściłam spazmatycznie powietrze, i odebrałam.
-Halo?- rzuciłam jednak pewnie do słuchawki.
Po drugiej stronie rozległ się okropny śmiech.
-Witaj Kimi- rzucił… Ricky! Gwałtownie wypuściłam powietrze
-Czego chcesz?-
-Oj, kochana, niekulturalnie jest się tak odzywać. Mama cię nie nauczyła?- zaśmiał się po raz kolejny chłopak. Zwężyłam powieki do szparek.
--Dzwonię, aby cie poinformować, że minęły już ustalone trzy godziny, podczas których miałas się tu zjawić. A wiesz co to oznacza?...- Zapytał. Przełknełam slinę.
-Nie odpalaj tych bomb Ricky- poprosiłam spokojnie, dokładnie ważąc słowa.
Jack spojrzał na mnie ze zmartwieniem i wściekłością w oczach.
Mój rozmówca ponownie wybuchnął psychopatycznym śmiechem.
-O nie Kimi, nie tak szybko… Policja ci nie mówiła, co się stanie, gdy nie przyjedziesz na czas?-
-Nie wspominała bynajmniej- pomimo nerwów odpowiadałam spokojnie.
-Więc, uświadamiam cie Kimi, że za każdą godzinę twojego spóźnienia, zginie jedna osoba. A co ciekawe, mam tu kilka osób, na których chyba nawet ci zależy…- dodał złowieszczo, i rozłączył się, podczas gdy ja siedziałam  oniemiała, zastanawiając się, kto właśnie umarł….


Ok, no to zaczynamy Finał :D

poniedziałek, 25 listopada 2013

Rozdizła 37


-Jack?! Co ty tu…- zaczęłam, lecz chłopak mi przerwał, niecierpliwie wpijając się w moje usta.
Oddawałam każdy pocałunek tak samo intensywnie, czując, że zaraz eksploduje. Miałam ogromna ochotę złapać chłopaka za szyję, zatopić palce w jego włosach, lecz mój towarzysz nadal mocno mnie trzymał, sprawiając tym samym słodkie tortury.
Gdy myślałam, że zaraz nie wytrzymam, oderwał się ode mnie.
-Kim, ona kłamała, ja…- zaczął chaotycznie, a ja wręcz czułam, że powstrzymuje się ostatkiem sił, aby się na mnie dosłownie nie rzucić.
Mój oddech był szybki, w głowie potwornie mi się kręciło. Chciałam teraz tylko jednego- Jacka.
-Wiem, Milton mi mówił- powiedziałam, zaciskając palce.
- A czy wiesz że..-
-Wiem wszystko, tylko..- przerwałam mu, przekrzywiając głowę. Moje złote włosy opadły na plecy, odsłaniając tym samym szyję, teraz wygięta w łuk.
-Za dużo gadasz- stwierdził chłopak, brutalnie rzucając mną na ścianę, po czym w błyskawicznym tempie znalazł się ponownie koło mnie.
Poczułam delikatny ból w kręgosłupie, lecz nic po za tym.
Jack pochylił się i łapczywie pocałował, jednocześnie znów unieruchamiając. Jęknęłam cicho.
-Jack, proszę…- szepnęłam, lecz nie mogłam dokończyć zdania. Nawet nie wiedziałam, o co proszę.
Chłopak uśmiechnął się łobuzersko i, nie puszczając moich dłoni, zaczął błądzić ustami po mojej twarzy. Najpierw linia włosów, czoło, oczy, nos policzki, podbródek. Taktycznie omijał usta.
Nie mogłam już wytrzymać. Zaczęłam się szarpać, by uwolnić dłonie, lecz chłopak widząc moje starania, jedynie się uśmiechnął, i odhaczył mi nogi, tak, że straciłam równowagę, i poleciałam twarzą na ziemię. Jednak nim zdążyłam walnąć z impetem o powierzchnie. Chłopak złapał mnie w locie, i nadal unieruchomiona zaniósł przez długość korytarza do salonu.
Tam rzucił mną o sofę, tak, że moje ciało Az podskoczyło, poczym udał się do kuchni. Był pewien, że jestem zbyt zdezorientowana, by zareagować. Uśmiechnęłam się złośliwie. Powinien mnie lepiej znać.
Szybko wstałam z kanapy i cichuteńko ruszyłam do kuchni. Gdy już zbliżałam się do drzwi, ktoś ponownie zakneblował mi ręce, tym razem jednak związując je, po czym odwrócił twarzą do siebie, i przygwoździł do ściany.
Skrzywiłam się lekko. Jack mnie jednak znał aż za dobrze. Wiedział że wstanę, dlatego się zaczaił. Gdybym została na kanapie, byłabym wolna. A tak, ponownie zostałam związana.  Sama na siebie nakręciłam bata.
Chłopak stał nade mną z wyrazem tryumfu w oczach. O nie, nie mogę dać mu tej satysfakcji!
Ale co z tego że nie mogę, skoro to wszystko jest tak szalenie pociągające. Nawet nie potrafiłam sobie odmówić Jacka…
Tak więc całowaliśmy się nadal, ja wsparta o ścianę, on przyciskając mnie do niej coraz mocniej.
Moje serce biło nierówno, byłam pewna że zaraz dosłownie wyskoczy mi z piersi.
Chłopak przeniósł się z ustami na moja szyję, a ja gwałtownie łapałam powietrza. Czułam się delikatnie oszołamiana, oraz przebywałam w stanie niewyobrażalnej euforii. To Jack, cały i zdrowy, stoi właśnie przede mną, całuje mnie. Nie ma już wątpliwości że był mi wierny.
Wierny… Właśnie!!! Miałam o tym mu powiedzieć.
Z najwyższym trudem otwieram oczy i lekko odpycham ukochanego od siebie. Sprawia mi to niemal ból, lecz muszę to wyjaśnić. Dla nas.
-Posunąłem się za daleko?- pyta zdezorientowany chłopak. Uśmiecham się delikatnie.
-Nie, wręcz przeciwnie. Musze coś tylko powiedzieć, a potem niezwykle ochoczo powrócę do przerwanych czynności- obiecałam, rzucając mu spojrzenie spod rzęs.
-Co jest?- zapytał chłopak, błądząc wzrokiem po mnie- od twarzy, po talię i stopy.
-Jack… Na tym nagraniu był Kayl. To on próbował cię wrobić- wyrzuciłam z siebie szybko.
-Skąd wiesz?-
-Poznałam po tatuażu Był ledwo widoczny na filmie, lecz jednak-
-Czy ktoś oprócz ciebie wie?-
-Nie. Tylko ja się domyśliłam. Myślałam, że chciałbyś może się zemścić na nim za to że próbował zepsuć ci życie…- powiedziałam prowokująco, przyglądając mu się spod delikatnie opuszczonych oczu.
-I miałaś rajcie. Ale pozwolisz że później obmyślimy plan działania..- powiedział, ponownie wpijając się w moje usta. Jęknęłam cicho, gwałtownie oddając pocałunek.
I właśnie w tym momencie rozległ się sygnał mojej komórki.
Z początku oboje go zignorowaliśmy, dalej pochłonięci sobą. Dzwonek dzwonił jeszcze kilka minut, poczym ustał, aby ponownie rozlec się po niecałej minucie przerwy. Za trzecim razem, zniecierpliwiona oderwałam się do Jacka, który zdążył uwolnić moje dłonie, i odebrałam połączenie.
-Halo?- rzuciłam lekko zachrypnięta. Odchrząknęłam cicho, spoglądając na Jacka.
-Panna Crawford?-
-Przy telefonie-
-Z tej strony policja. Musi pani bezzwłocznie przyjechać do Stanford. Ricky Wewer... On podłączył bomby pod ośrodki publiczne… Grozi, że wszystko wysadzi, jeśli nie zjawi się pani w ciągu 3 godzin- rzuca funkcjonariusz, a mnie telefon wypada z ręki, uderzając z impetem o drewniana podłogę zaraz koło moich stóp…. 


I oto jest, kolejny :D. Jeszcze 2 lub 3, epilog i to koniec tej historii. A dalsza... Sie zobaczy :)

czwartek, 14 listopada 2013

Rozdziła 36


-Jezu, patrzcie, to Kim Crawford!- krzyknął ktoś za moimi plecami. Przewróciłam oczami, starając się nie zwracać na tłum gapiów uwagi.
Ekspedientka westchnęła ciężko i zaczęła przepędzać tłumek gapiów z butiku. Podziękowałam jej uśmiechem.
-Pani popularność jeszcze wzrosła po występach na Faschion Week- stwierdziła, mierząc mnie profesjonalnym spojrzeniem.
-Ta sukienka podkreśla biel skóry. Nie woli pani czegoś bardziej… Neutralnego? Zapytała, przekrzywiając głowę.
Zaśmiałam się, i obróciłam w lustrze.
-Nie, ta jest odpowiednia. Uwielbiam kolor swojej skóry- odparłam, na co kobieta się uśmiechała.
-Wie pani, większość moich klientek jest wręcz brązowa, i nie nawiedzi bladości- wyjaśniła.
-Większość ludzi nie lubi być bladym. Ale ja jestem tu wyjątkiem. Im bledsza, tym lepsza- powiedziałam, śmiejąc się, po czym odwróciłam się i weszłam do przebieralni.
Znów założyłam swoje ubrania, składające się dziś z szarego, cienkiego sweterka, szarej spódniczki z motywami kwiatowymi i pomarańczowymi oraz czarnymi pasami taktycznie rozmieszczonymi na spodzie ubrania, czarnych rajstop, szarej marynarki z elementami czarnego na kołnierzu i mankietach. Do tego karmelowe botki na grubym obcasie, drobne kolczyki, oraz ogromny, wręcz gigantyczny pierścień z czarnym oczkiem. Było dziś zaskakująco ciepło. Włosy spadały mi kaskadą po plecach, spływając aż do kolan. Niebiesko- zielone oczy uśmiechały się smutno. Znów złapałam dołka.
Zapłaciłam za zakupy, poczym wyszłam na nieziemsko ruchliwe ulice Manhattanu.
Kochałam to miasto. Zresztą, kochałam wszystkie wielkie miasta. Uwielbiałam ich wielkość, potęgę, to że gromadzą tak wiele ludzi.
Westchnęłam głęboko.  To było Az wspaniałe, że wokół ciebie jest tyle ludzi, a tak naprawdę mogłoby nie być nikogo. Zero kontaktu, niczego.
Uśmiechnęłam się do siebie, i ruszyłam chodnikiem w stronę mojej ulubionej restauracji. Tam miał już na mnie czekać Milton.
Miałam dziś jeden dzień wolnego. Zgodnie z umową przyjmowałam większość zleceń jakie mi proponowano, tak, że nie miałam nawet czasu jeść.
Tak więc, gdy Milton zadzwonił żeby się ze mną umówić na spotkanie, musiałam się mocno nagłówkowa, jak poprzekładać swoje zajęcia. W końcu jednak mi się udało.
Za chmur wyszło słońce, akurat w momencie gdy mistrz Sali otworzył przede mną drzwi z kłaniając się przy tym nisko.
-Witam, panno Crawford- rzucił, posyłając mi uśmiechy.
Podziękowałam skinieniem głowy, i udałam się do stolika, przy którym już siedział chudy rudzielec.
Położyłam swoją karmelową torebkę- kufer na podłodze koło krzesła, po czym usiadłam.
-Witaj Miltonie- powiedziałam oficjalnie, uśmiechając się uroczo. Chłopak przewrócił oczami, i pokręcił głowa w geście niedowierzania.
-Hej Kim- rzucił, uśmiechając się łobuzersko. Zaśmiałam się.
-No Milton, co wywęszyłeś?- zapytałam, rozglądając się po Sali.
Ogromna, jasna przestrzeń, wystrój w kolorach biel- purpura- czerń, misterne wykończenia, eleganccy, zamożni klienci.
Kochałam takie miejsca.
-A skąd przypuszczenie że coś wywęszyłem?- zapytał, przyglądając mi się. Przygryzłam wargę.
-Po pierwsze, gdybyś nic nie znalazł, nie sprawiałbyś sobie tyle kłopotu, aby przyjechać do Nowego Jorku-
-A może przyjechałem jedynie po to, by się z Toba zobaczyć?-
-Milton, to prawda, jesteśmy przyjaciółmi, ale oboje dobrze wiemy, że coś takie gonie miało by miejsca- zaśmiałam się.
Chłopak uniósł brwi w geście rozbawienia, i potrząsnął głowa na znak zgody.
-A po drugie, zapominasz że jestem mistrzynią czytania mowy ciała. A ty wręcz kipisz dumą- odparłam, przeglądając jednocześnie menu.
-Poproszę kaczkę z pomarańczami, oraz sałatkę „La france”. Do tego lampkę czerwonego wina,  Francja, rocznik  2005, najlepiej Rhone. Potem zastanowię się nad deserem- rzuciłam do kelnera.
Młody, przystojny mężczyzna skinął głową, szybko zapisując moje zamówienie, i spojrzał wymownie na Miltona.
- Homara- rzucił tamten, nawet nie patrząc w stronę pracownika.
Mężczyzna oddalił się, a ja skarciłam Miltona.
-To, że nie lubisz takich miejsc nie oznacza, że możesz się tak karygodnie zachowywać-
-Gdy to wszystko jest takie fałszywe- stwierdził z przekąsem chłopak, spoglądając na mnie.
-Teraz wszystko jest fałszywe. Zresztą, nie po to tu się spotkaliśmy. Mów co wiesz!- rozkazałam
Rudzielec wyciągnął ze swej torby notebooka oraz tablet.
-Kim, Jack cię nie zdradził- powiedział prosto z mostu, za co byłam mu wdzięczna.
-Skąd ta pewność?-
-Ściągnąłem ten film o który prosiłaś. Pobawiłem się trochę z jakością i kolorami, wyszło całkiem zadawalająco. Nie wiem kto jest na tym filmie oprócz tej…- zatrzymał się na chwilę, aby nie wyrazić się zbyt wulgarnie- ..Ladacznicy, ale to z pewnością nie Jack. Po za tym, czas nagrania nie pokrywa się z wydarzeniami, w których udział brał Jack. Nagranie zostało utworzone w momencie, gdy ty się wybudziłaś. Jack był cały czas przy tobie. A gdyby jeszcze było ci mało dowodów, to test na ojcostwo wyszedł dla Jacka negatywnie- odparł Milton.
Całą siłą woli powstrzymywałam się, aby nie rzucić mu się na szyję, nie zacząć piszczeć, ani w ogóle nie dać po sobie poznać emocji. Lata praktyki.
-Och, to cudownie- rzekłam tylko, biorąc w dłoń kieliszek na cienkiej, ozdobnej nóżce, i pociągając łyk czerwonego, cierpkiego płynu.
Milton przyglądał mi się zagadkowym spojrzeniem.
-Gdybym cię nie znał, powiedziałbym że nic cię to nie obchodzi- powiedział, wkładając sobie do ust kawałek homara. Uśmiechnęłam się.
-Lata praktyki-
-Tylko po co? Kim, od lat staram się zrozumieć twoją psychikę. I nie potrafię-
Spuściłam wzrok.
-Nie wiem Milton-
-A pamiętasz czas kilka lat temu. Gdy mieliśmy po 16 lat? Już w tedy nie ufałaś nikomu i byłaś dość skryta w sobie, ukrywając to pod pozorna błahością. Ale jeszcze w tedy umiałaś zwrócić się do kogoś o pomoc. Powiedzieć prawdę. Teraz… Kim, będę szczery. Dążysz do autodestrukcji. Nikomu nie ufasz, chcesz sobie ze wszystkim Radzic sama. Jesteś często bezsilna, ale…- zaczął, lecz mu przerwałam.
-Milton. Wiem. Ja to wszystko wiem-
-Kim, ile czasu minie zanim się wykończysz. Sama siebie?-
-Zobaczymy. Na razie jak widać, jeszcze funkcjonuję-
Chłopak pokręcił głowa w geście rezygnacji.
-Jak uważasz. To twoje życie- zakończył.
Reszta posiłku upłynęła nam na spokojnej i błahej konwersacji o wszystkim i o niczym. Mimo to wyszłam z restauracji z jeszcze większym natłokiem myśli. Czułam się okropnie.
Wezwałam taksówkę, i podałam nazwę hotelu.
Po kilkudziesięciu minutach byłam już na miejscu. Głupie korki.
Westchnęłam, otwierając drzwi kluczem. Wślizgnęłam się do apartamentu, i w ciemnościach zamknęłam drzwi, odwracając się tyłem do korytarza.
Spokojnie przekręcałam zamki, gdy poczułam nagle obecność drugiej osoby, ale zajęta zacinającym się zamkiem, zorientowałam się za późno.
Chciałam krzyknąć, lecz ktoś momentalnie zakrył mi usta dłonią, i mocno złapał za nadgarstek, po czym brutalnie odwrócił twarzą do siebie.
Stałam unieruchomiona, przyglądając się twarzy oprawcy…


No kolejny. Myślę, że jeszcze tak z 4 rozdziały, potem epilog i koniec tej historii. Ale nie martwcie się, cos wymyślę. Na pewno bedzie dodawana seria z dawnych lat, tzn. historiwe które wydażyły sie gdy bohaterowie mieli 16 lat. Bardzo bym prosiła, abyście tą serie nie łączyli z rozdziałami bezpośrednio. Odbierajcie ją jako zupełnie odrębną historie. Jakbyście nie wiedzieli, że Kim i Jack będą parą, ani nic z tych rzeczy. Ok, na razie to na tyle. Tu macie, jak wygladała Kim (naturalnie, duuużo dłuższe włosy, bledsza, i odrobinę, ale tylko ociupinke inna twarz. (Patr:z Bohaterowie))


sobota, 9 listopada 2013

Rozdział 35


-Wspaniały występ!-
-Wyglądałaś wspaniale!-
-Olśniewająco!-
Takie właśnie krzyki słyszałam przez cały tydzień i jeszcze dłużej.
Fashion Week był naprawdę udany. Cudowny, ekstrawagancki, niesamowity- zawierał wszystko co lubię. Tłumy ludzi, nieziemskie kolekcje, klasę. A ja byłam niewątpliwa gwiazdą wszystkich ważnych pokazów. Chanel, Prada, Lubottin, Miu Miu, Chloe… Można tak długo wymieniać.
Ale najlepsze odbywało się po pokazach. Niezrównane imprezy.
Ekstrawaganckie, eleganckie, zachwycające, tajemnicze. Sami ważni ludzie, bez tłumu rozwydrzonych psychofanów.
Westchnęłam, wchodząc do swojego apartamentu.
Rzuciłam klucze na najbliższy stolik, a torebkę na obity białą skóra fotel i  udałam się do kuchni.
Tam otworzyłam lodówkę, wyciągnęłam z niej wodę mineralna, poczym zatrząsnęłam drzwiczki urządzenia.
-Jezu!- krzyknęłam, a serce podeszło mi do gardła. Gdy tylko drzwi się zamknęły, ukazując mi resztę pomieszczenia, zauważyłam czająca się w półmroku postać.
Wytężyłam wzrok, cofając się do blatu. Za plecami wymacałam nóż.
Osoba była średniego wzrostu, odrobinę przysadzista. Z postury nijak nie przypominała Rickiego, ale kto wie? Może wysłał kogoś aby mnie porwał? Tak czy tak nie obejdę się bez walki.
Chwyciłam rękojeść noża obiema dłońmi, a w głowie układałam szczegółowy plan, myślałam nad każdym możliwym scenariuszem.
Postać stała do mnie tyłem. To dobrze. Jeśli się pośpieszę, zdążę ja zaskoczyć, i w tedy wygrana będzie dziecinnie łatwa.
Cichutko podeszłam do postaci, i z zaskoczenia ja unieruchomiłam, jednocześnie wysyłając ja na drugi koniec pokoju, tak że odbiła się z impetem od ściany.
-Auuu…- zabrzmiał okrzyk bólu. Ten głos… Ja znałam ten głos…
-Eddie?- zapytałam, podchodząc do poszkodowanego.
Owszem na podłodze leżał rozkraczony mój przyjaciel, z purpurową plama na czole. Zakryłam usta dłonią.
-O matko, tak cie przepraszam!- powiedziałam, podbiegając do niego, a po drodze zapalając światło.
Eddie powoli wstał z podłogi, lekko chwiejąc się na boki. Cały czas przytrzymywałam go za łokieć, po czym usadziłam na jednej z sof i pobiegłam po lód.
-Boże Eddie, czemu się tak skradałeś?- zapytałam, przewracając oczami, jednocześnie podając mu  pakunek.
-Nie skradałem się. Chciałem ci zrobić niespodziankę- stwierdził, przykładając sobie lód do czoła.
Pokręciłam głowa z lekkim uśmiechem, i opadłam na sofę naprzeciwko niego.
-Właściwie co ty tu robisz?- zapytałam, poprawiając biała sukienkę.
-Wiesz….- zaczął.
-Wiemmmm…..?- zaśmiałam się, jednocześnie dając mu do zrozumienia aby kontynuował.
-No byłem w pobliżu, i usłyszałem że tu jesteś, więc postanowiłem cię odwiedzić- powiedział, uśmiechając się nieśmiało.
-Oooo… To takie miłe z twojej strony- odparłam, odwzajemniając uśmiech. Chłopak rozejrzał się wokoło.
-A gdzie Jack?- zapytał, znów kierując swój wzrok na mnie. Mój uśmiech momentalnie zbladł.
-Jack… On ze mną nie przyjechał- odpowiedziałam, przełykając ślinę.- A właściwie skąd to pytanie?-
-No bo wy zawsze jesteście razem… Ale to nawet dobrze że go nie ma. Bo chciałem z tobą porozmawiać sam na sam- odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.
Poczułam się niekomfortowo. Czyżby wiedział coś o czym ja nie wiem?
-Tak?... A o czym?- zapytałam po krótkiej chwili ciszy.
Eddie nadal na mnie nie patrzył.
-O nas- padła odpowiedź, a ja niemal zakrztusiłam się powietrzem.
-O nas?- powtórzyłam.
-Tak-
-Ok… Więc, zaczynaj- powiedziałam, zupełnie ogłupiała. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam jak mam zareagować.
Cisza pomiędzy nami przedłużała się. Chłopak błądził wzrokiem gdzieś na wzorek dywanu, starannie unikając mojego spojrzenia. Powoli moja irytacja zaczęła narastać.
-Wiec?- upomniałam się. Chłopak przełknął ślinę.
-Kim… Bo widzisz.. Ja cie lubię… Tak bardzo… Bardziej niż przyjaciółkę.. Tak właściwie to jestem- zaczerpnął gwałtownie powietrza- w tobie zakochany- wyrzucił wreszcie z siebie.
Zamurowało mnie. Tak po prostu, klasycznie mnie zamurowało. Nie miałam bladego pojęcia jak zareagować.
Chłopak patrzył na mnie z nadzieją w oczach. Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza.
-Eddie.. Też cie bardzo lubię, ale dobrze wiesz że nie mogę- powiedziałam w końcu, nie patrząc na niego.
Mój towarzysz wyglądał jakby dostał po twarzy. Nie mogłam znieść tego widoku, więc po prostu wstałam i wyszłam na szeroki taras.
Mój apartament znajdował się na samym szczycie jednego z najwyższych budynków Manhattanu.
Zrezygnowana podeszłam do bariery  i spojrzałam na spowity nocą Nowy Jork. Miasto wyglądało nieziemsko. Pomimo  późnej pory na ulicach nadal kłębiło się  mrowisko ludzi, a wszystkie budynki były porozświetlane. Zaczerpnęłam głęboko rześkiego powietrza.
Nagle za moimi plecami pojawił się Eddie.
-Kim… Ja nie chciałem żeby to tak wyszło. Ale zrozum, już nie mogłem wytrzymać- powiedział, zatrzymując się niecały metr ode mnie.
Westchnęłam ciężko.
-Rozumiem Eddie. Ale teraz ty zrozum mnie. Kocham Jacka. Zawsze. Nie sadze by to się zmieniło-
-Wiem że go kochasz. Wszyscy wiedzą. Ale czy ty naprawdę nie dostrzegasz, ze ta miłość cie niszczy? Jest dla ciebie jak narkotyk, im więcej jej zażywasz, tym szczęśliwsza jesteś, ale tym bardziej się staczasz. To uczucie niszczy cała twoją psychikę, rozwala cie od środka- rzucił z pasją, odwracając mnie twarzą do siebie.
Momentalnie wyrwałam się z uścisku jego dłoni.
-Możliwe. Ale na boga Eddie, ja nie umiem bez niego żyć!-
-Nie umiesz życ bez czegoś co cie niszczy?!-
-Tak! Widocznie jestem już zbyt od tego narkotyku uzależniona!- krzyknęłam, odwracając się z powrotem twarzą do miasta.
-Kim..-
-Kocham go Eddie. Nie zależnie od tego jak bardzo go nienawidzę, niezależnie, do jakiś stanów mnie doprowadza, niezależnie od tego jak mnie niszczy, kocham go. Nawet gdybym chciała nie umiałabym z niego zrezygnować. Nie raz próbowałam. Próbuję, nadal. Dopóki jestem daleko od niego może nawet funkcjonuje. Ale to też zmuszam się do jakiegoś funkcjonowania. A wystarczy żeby powiedział choć słowo, cokolwiek… Zawsze będę przy nim. I mogę się z nim kłócić, mogę go nienawidzić, mogę go wyzywać i powiedzieć, ze nie chce go już więcej widzieć- mogę, ale i tak nie potrafię przestać go kochać-.
Przez chwile staliśmy w ciszy. Delikatny wiatr rozwiewał moje włosy, owiewał ramiona, sprawiał, że czułam się wolna.
-Wiem, przepraszam, ja…- zaczął Eddie, ale przerwałam mu, odwracając się twarzą do niego.
-Nie tłumacz się. To nic złego mnieć uczucia. Z nas obojga, to ja powinnam się tłumaczyć. Przepraszam ze to tak wyszło. Ale powinieneś wiedzieć że dla mnie istnieje jedynie Jack- uśmiechnęłam się słabo.
-Też nie do końca- odparł chłopak, czym wywołał moje gigantyczne zdziwienie.
-Co?-
-Kim, może ty tego nie dostrzegasz, lecz ktoś, kto tak dokładnie jak ja cie obserwuje to dostrzega. Widać że czujesz też coś do Nata. Tylko nie jest to Az tak rozwinięte jak do Jacka- wytłumaczył, po czym pocałował mnie w czubek głowy i zaczął kierować się do wyjścia.
-Eddie…!-
-Kim, nie zaprzeczaj. A, a co do Jacka, to on też cię kocha. I czuje to samo. I przepraszam za moją dzisiejsza deklarację. Powinienem wiedzieć, że nigdy nie zrezygnujesz z Jacka dla mnie. Wybacz…- posłał mi smutny uśmiech i wyszedł, zostawiając mnie zupełnie sama z milionem myśli…



Ok, kolejny rozdzialik. Jeszcze kilka i koniec :). A co do serii "Z dawnych lat...", dziekuję za pozytywne przyjęcie. Prosiłam was pod pierwszym rozdziłem tamtej serii o komentarze. Nie było to przypadkowe, bowiem z serii "Z dawnych lat..." umieszczam, w przeciwieństwie do rozdziałów, prawdziwe historie, z mojego życia, tylko zamieniam imiona moje na imiona bohaterów. Dlatego tak bardzo zależy mi na komentzrazch. Mam nadzieję że zrozumiecie. Dziekuję :*

środa, 6 listopada 2013

Z dawnych lat...


Ok, pewnie każdy się zastanawia o co chodzi. Więc, to nie jest rozdział, jako taki. To jest zupełni odrębny akcent. Od czasu do czasu bede pisała własnie coś w serii: "Z dawnych lat...". Seria ta bedzie przedstaiwała nam poszczególne sytuacje wyrwane z okresu życia Kim i Jacka, gdy jeszcze ze sobą nie chodzili, tzn, mieli tak po 15-16 lat (teraz maja 18-19). Wiec, żeby wszystko było jasne: to praseqel histroii, która publikuje w rozdziałach :).


-Jestem taka wkurzona- stwierdziłam, głośno wypuszczając powietrze, i jednocześnie odbijając lotkę. Z moich ust wyleciał obłoczek mlecznej pary.
-Na kogo?- zapytał idiotycznie Nate, posyłając pocisk z powrotem w moja stronę.
Podbiegłam do siatki, lecz nie zdążyłam. Szybko chwyciłam z ziemi zgubę i ponownie wyrzuciłam ja w powietrze, z całym impetem uderzając w lotkę, próbując dać sobie choć trochę ulgi.
-Przecież doskonale wiesz na kogo!- odpowiedziałam, mocniej zaciskając palce na rakietce, gotowa do ponownego ataku.
-Na Andersona?- raczej stwierdził niż zapytał, znów posyłając lotkę w moją stronę. Odbiłam ją mocno, i westchnęłam.
-Nikt nie umie mnie tak wkurzyć jak on- potwierdziłam i zaczerpnęłam głęboko zimnego, wilgotnego powietrza.
Zadrżałam, rozglądając się szybko, podczas gdy Nate szukał lotki.
Na huśtawkach siedzieli porozwalani moi koledzy i koleżanki z klasy, zbyt weseli by mogli być 100% trzeźwi. Z lasu, skąd dopiero wróciłam dobiegały lekko przytłumione przez drzewa szepty. Spojrzałam w tamta stronę. Było już dobrze po 20, więc ciemność pochłonęła dosłownie wszystko wokół nas, rozproszona jedynie światłami na podwórzu oraz blaskiem ognia z domku pozostawionego na środku trawnika.
-Co zrobił?- zapytał Nate, nagle posyłając lotkę w moją stronę. Nie zdążyłam jej odbić, i przedmiot upadł na ziemie, kilka metrów od siatki. Westchnęłam ciężko.
-Chwila przerwy- zaproponowałam, idąc po lotkę. Nate przeszedł pod siatką i podszedł do mnie. Spojrzałam w jego brązowe oczy.
-Nienawidzę palaczy. Znaczy, jak wiem że ktoś pali, to mnie to wkurza, ale jeśli nie robi tego przy mnie, to mnie to obojętne. Ale nie znoszę nie asertywności, jak ktoś nie potrafi odmówić- wyjaśniłam krótko, z nadzieją że sam się domyśli o co dokładnie chodzi. Nie pomyliłam się.
-Znów?-
-Nie, spokojnie, dziś nie zioło. Zwykła cygaretka. Ale i tak mnie wnerwił- odparłam, podnosząc biały plastik z czerni trawnika pod moimi nogami.
-On strasznie chce być fajny- odpowiedział chłopak, zdaje mi się, lekko zrezygnowanym głosem. Pokręciłam głową.
-Ale to nie sposób- odparłam, schodząc z boiska.
Podeszłam do małego, drewnianego zamku dla dzieci i odłożyłam paletki na podłogę, poczym odwróciłam się twarzą do Nata i oparłam o drewniana ścianę.
Właśnie w tedy z lasu wyszła Aleks i Milton. Oboje tak roześmiani, że to wręcz nie realne. Aleks kołysała się lekko na boki, śmiejąc się sama do siebie, a Milton szedł obok niej, wyszczerzony jak u dentysty. Szybko podeszli do nas.
-Hejjj… - powiedziała Aleks, uśmiechając się jeszcze szerzej, o ile to możliwe. Spojrzałam na nią.
-Aleks, ile wypiłaś?- zapytałam. Dziewczyna położyła mi głowę na ramieniu.
-Tylko troszkę więcej od Ciebie- odpowiedziała, poprawiając głowę na moim barku.
-Aaaa, bo ty wypiłaś jeszcze te browary- szybko skojarzyłam. Dziewczyna uniosła głowę.
I nagle, nie wiedzieć jak, wszystko stało się tak szybko, że nawet nie przyuważyłam. Milton objął Aleks, a Aleks mnie i oboje mnie przytulali. Wzdrygnęłam się lekko, i spojrzałam błagalnie na Nata.
-Oni mnie przytulają- powiedziałam prawie płaczliwym głosem, połączonym z prośbą. Chłopak się uśmiechnął.
-Ona bardzo nie lubi się przytulać- stwierdził, podczas gdy ja sama wyswobodziłam się z uścisku rówieśników. Stanęłam obok Nata.
-Chodź idziemy usiąść?- zapytał, a ja pokręciłam głowa w geście zgody. Nadal byłam zła, lecz moje rozwścieczenie powoli przemieniało się na zrezygnowanie. Usialiśmy na huśtawce. Czułam się okropnie. Złość nadal całkiem nie przeminęła, lecz wymieszała się teraz z zrezygnowaniem i obojętnością. Musiałam, po prostu musiałam się do kogoś przytulić. Chwała bogu, obok mnie siedział Nate.
-Mogę się przytulic?- zapytałam, uśmiechając się lekko na widok jego zdziwionej miny.
-Jasne- odpowiedział jednak i wyciągnął ręce. Oplotłam go rękoma w pasie, a on jedną ręką gładził mnie po głowie, a druga obejmował. I tak siedzieliśmy.
Nagle poczułam się tak…. Nie wiem jak to nazwać. Po prostu dobrze. Bezpiecznie i jakoś… Miło.
-Ooooo… Zrobię wam zdjęcie- powiedziała Wiktoria, wychodząc z budynku. Zaśmiałam się.
-Ani mi się waż- powiedziałam, troszkę rozczarowana. Wiktoria zniszczyła ten wspaniały stan, w którym przez krótką chwile się znajdowałam. Powoli odsunęłam się od chłopaka, uśmiechając się delikatnie, gdy nagle z budynku doszły nas słowa głośnej  debaty.  Przeniosłam wzrok na Nata. Nasze spojrzenia się spotkały, i zgodnie wstaliśmy z huśtawki, po czym razem weszliśmy do środka.
Stanęłam przy ogniu, dołączając tym samym do grupki dziewczyn stłoczonych koło grilla, otaczających naszą szanowną wychowawczynie.
Nie przysłuchiwałam się zbyt rozmowie. Przymknęłam lekko oczy, czując jak błogie ciepło powoli przemieszcza się z moich dłoni do reszty ciała. Nie odczuwałam już gniewu.  Było mi teraz wszystko obojętne. A przynajmniej Jack.
W pewnym momencie drzwi do domku gwałtownie się otworzyły, i stanął w nich Jerry.
-Jack wymiotuje-  powiedział cicho, tak aby tylko nieliczni słyszeli.  Rozejrzałam się po Sali.
-Nie, znowu?- powiedziałam do siebie i szybko wyszłam z budynku.
Skręciłam w lewo i od razu go zobaczyłam. Stał tam, opierając się o niski dach domku, lekko pochylony. Na ten widok jednocześnie zachciało mi się płakać, i zagotowałam się ze złości. Koło niego stała Julia. Szybko do nich podeszłam.
-Jack, co jest?- zapytałam, chyba bardziej ostro niż łagodnie.
Chłopak podniósł na sekundę głowę, i spojrzał na mnie.
-Nic…-. Przewróciłam oczami, czując jak narasta we mnie złość.
-Julia, w środku, w mojej torbie są chusteczki, przynieś je- powiedziałam, podchodząc do dachu i opierając się o niego.
Brunetka już prawie weszła do budynku, gdy nagle odwróciła się.
-Jak wygląda twoja torba?-
-Taka czarna…- nie dała mi skończyć.
-A, w kwiatki? To wiem!- krzyknęła i zniknęła za rogiem. Oparłam się o dach budynku, łokcie położyłam na mokrym drewnie, a palce wplatałam we włosy tuz nad czołem. Czułam jak deszcz spływa mi po twarzy. Jak spodnie zaczynają mi się powoli przyklejać do nóg.
-Jack… Co ja mam z tobą zrobić?- zapytałam cicho, bardziej siebie niż jego. Właśnie w tej samej chwili wróciła Julia, podając mi torbę, poczym znów uciekła do budynku.
Moja złość powoli ustępowała miejsca zrezygnowaniu i rozgoryczeniu. Katem oka zobaczyłam, że ktoś jest na podwórku. I dobrze. Ja już nie miałam siły tam dłużej stać. Szybko wyciągnęłam chusteczki.
-Jack… Mam do ciebie jedna prośbę- powiedziałam wyraźnie. Chłopak spojrzał na mnie.
-Jaką?-. Podałam mu chusteczki.
-W poniedziałek nie odzywaj się do mnie, ok.?- powiedziałam szybko, zgarnęłam swoja torbę i ruszyłam chodnikiem w kierunku domu.
-Co?- usłyszałam jeszcze ze sobą, ale się nie odwróciłam. Nie powtórzyłam. Nie miałam na to ani ochoty, ani sił.
Weszłam do domku i rzuciłam torbę na jeden z bocznych stołów. Aleks i Milton tańczyli na głównym stole w rytm piosenki bodajże Britney Spears. Obrzuciłam ich obojętnym spojrzeniem i podeszłam do ognia. Przyjemne ciepło zaczęło się rozpływać po moim ciele. Spojrzałam w bok. Karen stała koło stołu z jakimś piwem.
-Kar, kogo to?- zapytałam, wskazując na butelkę.
-Moje- odparła, podchodząc bliżej.
-Mogę?- poprosiłam, a dziewczyna podała mi ciężka butelę. Przyłożyłam szkło do ust i po chwili na moje podniebienie wylał się słodki posmak. Przymknęłam oczy i oddałam koleżance jej własność.
-Dzieki- powiedziałam, znów zapatrując się w ogień.
W mojej głowie kołatało się tysiące myśli. Nie chciałam ich. Nie chciałam nic czuć, żadnych emocji, a one właśnie pożerały mnie od środka. Spojrzałam na środek Sali, gdzie moi rówieśnicy kontynuowali swój taniec.
„Cokolwiek”- pomyślałam, i weszłam na stół.
Akurat z wieży popłynęła jakaś szybsza piosenka. Aleks do mnie podeszła, i zaczęłyśmy ponownie tańczyć.
Właśnie w tym momencie do środka wszedł Jerry.
-Anders znów ma przypał- stwierdził i zaczął podrygiwać w takt muzyki.
Przystanęłam na skraju stołu, i przymknęłam oczy. Wypełniały mnie mieszane i mocno skrajne uczucia. Jednak i tak od początku wiedziałam co zrobię.
Zeskoczyłam ze stołu. Moje stopy uderzyły w kamienne, brukowane podłoże. Intensywny ból przywrócił mniej więcej trzeźwość myślenia.
Wyszłam szybko z budynku i udałam się w stronę toalet. Przy drzwiach drugiej już z daleka dostrzegałam Julie, i palące się w środku, pomarańczowe światło. Podeszłam do nich.
-Kim, zawołaj Jerre'go- poprosiła. Uśmiechnęłam się sarkastycznie.
-Jerry jest tak narypany że nic nie zrobi- odpowiedziałam, podchodząc jeszcze bliżej.
-Wiesz tu chodzi tylko o to, żeby ktoś z nim stał- wskazała na przymknięte drzwi. Westchnęłam.
- Ja zostanę. Co z nim?- zadałam pytanie. Rówieśniczka spojrzała na mnie znacząco.
-Kim?- zapytał Jack, delikatnie unosząc głowę. Przeniosłam wzrok na dziewczynę i wypuściłam powietrze.
-Dziewczyny, przyniesiecie mi trochę wody?- poprosiła słabo chłopak.
-Julia, idź po wodę. Idź, ja z nim zostanę- odparłam głosem nieznoszącym sprzeciwu, a Julia odwróciła się, aby po chwili zniknąć w czeluściach domku.
Rozsunęłam drzwi pomieszczenia. Jack siedział na toalecie, z pochylona głową. Nogi miał rozsunięte, pośrodku nich, na ziemi, leżał kosz na śmieci. Widocznie nadal wymiotował.
Stałam tak, a w głowie miałam zupełny mętlik. Było tak wiele rzeczy które chciałam powiedzieć. Które mogłabym powiedzieć. Ale nic nie przychodziło mi do głowy. Nic nie było odpowiednie, wystarczająco dobre. Czułam, jak opuszczają mnie siły. Zrezygnowana, oparłam głowę o fakturę drzwi, i przymknęłam oczy.
-Jack, nie ma już wody, więc przyniosłam ci herbatę. Może być?- zapytała Julia, idąc przez trawnik z białym plastikowym kubeczkiem, znad którego unosiła się para.
-Może- odpowiedział słabo chłopak, a ja odebrałam od dziewczyny kubek. Napój przyjemnie parzył moje dłonie, sprawiając, że ciepło stopniowo rozchodziło się po moich dłoniach, ale również ten ból przywoływał mnie do rzeczywistości.
-Julio, zostaw nas na chwile samych, ok- bardziej rozkazałam niż poprosiłam.
-Jasne- odpowiedziała i odwróciła się, odchodząc. Znów zostaliśmy sami. Cisza się przedłużała.
Nie wiedziałam co powiedzieć. Z jednej strony byłam tak na niego wściekła, a z drugiej… Nie, nie było mi go żal. Nie umiem nazwać tego uczucia.
Ukucnęłam obok niego, wsłuchując się w szum drzew na dworze, rytm jakiejś tandetnej pioseneczki, dochodzący z budynku, oraz mój własny oddech. Czułam się bezsilna i zrezygnowana. Oparłam głowę o fakturę drzwi a dłonie przycisnęłam mocno do czoła. Chwile kucałam w takiej pozycji, aż w końcu nie wytrzymałam.
-Jack, Jack- powiedziałam, głośno i łagodnie. Chłopak ledwie widocznie się poruszył.
-Jack, spójrz na mnie- rozkazałam. Mój towarzysz uniósł powoli głowę.
Patrzyłam w jego ciemne, prawie czarne oczy i nie wiedziałam co powiedzieć. Po chwili głowa chłopaka znów opadła na dół. Odwróciłam głowę w drugą stronę i przygryzłam wargę. Deszcz wzmógł się na sile, a ja stałam w nim, jeszcze nie mokra, ale wyziębiona i skostniała. Jednak w tamtym momencie nie odczuwałam zbytnio bólu. Ani tego stawów, ani mięśni, ani zimna. Czułam się jakby oderwana od rzeczywistości, gdzieś pomiędzy jawą a snem. Zaczerpnęłam głęboko powietrza, aby nie zemdleć. Nagle zdałam sobie sprawę, że Jack płacze. Zaskoczona, spojrzałam na niego. Nadal był pochylony, tak że widziałam jedynie jego włosy, ale nie miałam wątpliwości. Jego ciałem wstrząsał powstrzymywany szloch. Położyłam mu  dłoń na kolanie.
-Jack, nie płacz…- zaczęłam, lecz łzy już zdążyły popłynąć. Szybko wstałam i go przytuliłam.
-Jack, proszę, nie płacz…- mówiłam spokojnie, gładząc go po włosach, gdy już się od niego odsunęłam. Chłopak wyjął chusteczki i wydmuchał nos, ale nie przestał. Przygryzłam wargę.
-Jack, spójrz na mnie- rozkazałam łagodnie ale stanowczo. Chłopak uniósł głowę i spojrzał mi w oczy.
-Dlaczego płaczesz?- zapytałam nie spuszczając z niego wzroku.
Twarz miał bladą, oczy i nos czerwone, a w kącikach oczu świeże łzy.
-Dlaczego?- powtórzyłam.
-Bo jestem żałosny- odparł i znów upuścił głowę. Westchnęłam i przymknęłam na chwile oczy.
-Nie jesteś żałosny. Gdybyś był, nie siedziałabym tu teraz z tobą- zapewniłam, biorąc jego dłoń w moje obie.
-Jestem-
-Nie jesteś-
-Co z nim?- niespodziewanie odezwał się Milton, podchodząc do nas, i stając za moimi plecami.
-Ok., będzie żyć. Ale mam prośbę, zostaw nas samych, ok.?- powiedziałam. Chłopak pokręcił głową.
-Jasne, nie ma problemu- rzucił i odszedł, chichotko podśpiewując. Pokręciłam zdegustowana głową.
-Wiesz dlaczego piję?- zapytał nagle Jack, ale, co mnie teraz dziwni, w tedy to pytanie wydało mi się w żaden sposób dziwne czy zaskakujące.
-Dlaczego?-
-Żeby zapomnieć- wypalił. Ale, kolejna dziwna rzecz, to również wcale mnie nie zaskoczyło. Raczej pogłębiło zrezygnowanie.
-Zapomnieć o czym?-  zapytałam, przyglądając mu się. Chłopak pokręcił lekko głową. Cierpliwie czekałam.
-Zapomnieć, o czym?- powtórzyłam dobitniej, lecz nadal łagodnie. Odpowiedź padła po chwili ciszy.
-Nie wiem-.
Zirytował mnie troszkę tym. Zirytował?... Nie, to złe słowo. Raczej rozbawił. Nie wie? Czy on właściwie ma jakiś konkretny powód, czy po prostu po alkoholu robił się melodramatyczny?
-Tak, masz o czym zapominać? Lekarze powiedzieli ci że na 99% będziesz mieć chemioterapię?- padło moje pytanie. Ton miałam spokojny, z delikatna nutą wesołości. Od zawsze gdy mówię o jakiś okropnych rzeczach, które mnie spotykają, staram się mówić wesoło.  To mój własny sposób na ukrycie smutku i rozgoryczania. Chłopak pokręcił przecząco głową. Ale ja kontynuowałam.
-Wykryto u ciebie ciężką, nieuleczalna chorobę?-  mój towarzysz znów zaprzeczył.
-Rodzice cie olewali, zawsze skupieni na młodszym, od zawsze chorym rodzeństwie?- padło trzecie przeczenie. Miałam ochotę mu powiedzieć, że tego można mnożyć. Że jest pełno powodów, z których to ja powinnam się przyłamać, a jednak ja się trzymam. Owszem, możliwe że miał problemy. Wszyscy je mają. Ale czy one są tak wielkie by przez to zawodzić przyjaciół? Zawodzić mnie? Bo właśnie tak się czułam. Już nie byłam zła, ani wściekła, nie było mi go żal. Byłam zawiedziona. I zrezygnowana. W tedy, gdy tam kucałam jeszcze to mnie nie dotarło. Nie potrafiłam nazwać tych uczuć. Dopiero teraz, gdy to piszę, mogę je zidentyfikować. Jednak nic takiego nie powiedziałam. Kucałam tam, patrząc na jego ciemne włosy, całkowicie spokojna.
-Zdziwiłeś się  gdy powiedziałam ci o chemioterapii- stwierdziłam cicho i spokojnie, a on pokręcił potakująco głową.
-Czemu?- zapytałam, ze wzrokiem wlepionym w brudne płytki pod jego stopami.
-Nie sądziłem że to aż tak poważne- odparł, a ja się uśmiechnęłam lekko.
- Jack, o czym zapomnieć?- powtórzyłam cicho, po kilku minutach ciszy, obserwując jego reakcje. Przez chwilę widziałam że się wacha.
-Że się boję- odparł w końcu. Zacisnęłam delikatnie usta.
-Czego się boisz?- ponownie zaczęłam przepytywankę.
Wiedziałam, że nigdy mu nie pomogę, jeśli go nie zrozumiem. A żeby go zrozumieć, musiałam zajrzeć do jego psychiki.
Cisza przedłużała się prze chwile, ale nie było w tej ciszy nic złego. Powtórzyłam pytanie, i tym razem doczekałam się odpowiedzi.
-Wszystkiego- padło, a ja się uśmiechnęłam. Do głowy wpadł mi pewien pomysł.
-Dobrze. Więc pobawimy się tak: Ja będę proponować jakiś strach, a ty odpowiesz czy się go boisz, czy nie. Dobrze?-
-Ok.- padła odpowiedź, a ja ponownie przykucnęłam.
-Boisz się… Pająków- rzuciłam na pozór lekkim i wesołym głosem.
Jack przecząco pokiwał głową. Uśmiechnęłam się.
-Boisz się… Latać?- identyczny ton co przed chwilą. Ta sama odpowiedź. Westchnęłam cicho, a uśmiech zgasł.
-Boisz się braku akceptacji wśród ludzi?- wiedziałam jaka będzie odwiedź. Mówił mi o tym. Ale musiałam od czegoś zacząć.
Nagle wpadło mi cos do głowy.
-Boisz się że odejdę i cie zostawię?-
Odpowiedź przecząca. Uśmiechnęłam się blado.
-Czemu?- naprawdę byłam ciekawa. Skąd miał pewność że zostanę?
-Bo jesteś moja przyjaciółką- powiedział, a ja poczułam ciepło rozchodzące się po całym ciele. Uśmiechnęłam się.Opuściłam wzrok.
Zupełnie niespodziewanie, koło mnie pojawił się Jerry.
-I jak tam Anders?- rzucił wesoło, przyglądając się Jackowi. Chłopak podniósł na chwilę wzrok, lecz ponownie opuścił głowę.
-Dobrze. Ale zostaw nas na razie samych- powiedziałam po raz trzeci tego wieczoru. Jerry zaśmiał się i zaczął biegać po trawniku. Koło mnie za to pojawił się Milton.
-I co, lepiej?- zapytał. Westchnęłam.
-Tak. Weź ogarnij Jerre'go, i zostawcie nas samych- powiedziałam prosząco. Chłopak spojrzał na mnie niepewnie.
-Jerry jest tak najebany, że raczej nic nie zdołam zrobić- powiedział. Przekręciłam oczami.
-Dasz sobie rade- obiecałam.
-Dobra, postaram się, ale ja tez jestem już nieźle narypany- stwierdził, i odszedł. Spojrzałam na Jacka.
W tamtym momencie po głowie przeleciała mi myśl, że jestem okropna egoistką. Że może gdybym postąpiła jak Nate, zostawiła go, może w tedy by cos zrozumiał. Ale ja zbyt go lubiłam. Lubię. Zbyt lubiłam przebywać w jego towarzystwie, zbyt lubiłam z  nim rozmawiać, aby całkowicie się od niego odciąć. Zamiast mu pomóc, może trochę radykalnie, lecz skutecznie, wolałam z nim zostać i zapewnić mu opiekę. I to czyniło ze mnie egoistkę. Jednak szybko odsunęłam od siebie tę myśl.
Przecież nie mogłam być taka zła. Zostałam z nim, nie zważając na to, że kilkakrotnie, w ciągu jednego wieczora, doprowadził mnie do stanów, których żaden normalny człowiek nie powinien przeżywać. Nie wiedziałam co czuje, nie potrafiłam rozpoznać emocji,  czułam się jak wrak człowieka. Wszechogarniająca wściekłość mieszała się z obojętnością, smutek z rozczarowaniem. Przezywałam milion emocji naraz, czułam, jakbym miała zaraz wybuchnąć. Chciało mi się płakać, nie, chciało mi się wyć, ale nie mogłam nic zrobić. Dobrze wiedziałam, że jeśli za długo będę się tak czuła, doprowadzi to do autodestrukcji. Mimo to, zostałam z nim.  Chyba to nie egoizm. Przynajmniej tak siebie tłumaczyłam.
Spojrzałam na swoje dłonie. Ile już tu siedzimy? Wyjęłam telefon z kieszeni, i nacisnęłam przycisk. 22.03. Nie mam zbyt wiele czasu.
Nagle mój telefon  zaczął dzwonić. Mama. Odebrałam połączenie.
-Hej mamo- rzuciłam wesoło, jakbym przez cały wieczór świetnie się bawiła, a nie zmarznięta bawiła się w psychologa.
-Hej kochanie. Szofer już jedzie, będzie za jakieś dziesięć minut. Jeszcze raz, jaka to ulica?- zapytała. Podałam nazwę.
-Ok., to pa- zakończyła moja rodzicielka. Uśmiechnęłam się słabo.
-Pa- odpowiedziałam, i zakończyłam rozmowę. Podniosłam wzrok na mojego towarzysza.
-Jack, ja za chwilę musze już iść- powiedziałam rozglądając się.
-Czemu?- zapytał chłopak, lekko podnosząc głowę.
-Moi rodzice zaraz tu będą- odpowiedziałam, podnosząc się. Zdrętwiałam od ciągłego kucania.
-Nie zostawiaj mnie- usłyszałam głos Jacka. Na te słowa wręcz poczułam, jak mi się serce kraje. Zrobiło mi się niedobrze.
-Musze iść. Kogoś przyślę żeby z Toba posiedział- odpowiedziałam jednak, starając się nie zwracać uwagi na okropne poczucie winy. Odwróciłam się i szybko udałam do budynku. Zgarnęłam swoja torbę i powiedziałam Dianie, aby poszła do Jacka. Pożegnałam się szybko i wybiegłam. Moje obsasy bebniły w chodnik, gdy biegłam posród nocy na oslep. Szofer  już na mnie czekał z włączonym silnikiem. Wślizgnęłam się na tylne siedzenie i zatrząsnęłam za sobą drzwi. Dopiero teraz poczułam jak bardzo zmarzłam i skostniałam. Zdałam sobie również sprawę, że mam mokre włosy.
-I jak tam ognisko?- zapytał Dave, kierowca. Odwróciłam twarz do okna.
-Świetnie- odpowiedziałam wesoło i ukryłam twarz w dłoniach….

Pierwsza prośba jest, abyscie komentowali ten post. Piszcie co na ten temt myslicie. Mówię o histori, nie o serio. Wasze szczere komentarze przy tym opowiadaniu sa dla mnie okropnie, podkreslam, OKROPNIE ważne. Proszę. I jak, cos wskazuje na to, że Jack i Kim beda taka parą? A jak relacja Kim- Nate? Prosze, piszcie :)